To było wesele. Jedno z wielu, na których byłam. Kolejne falbany, tafty, koki-loki, rozmazane makijaże, rozchełstane krawaty i Sipińska ze swoimi cudownymi rodzicami. Wszystko jakby przekopiowane. I jeszcze dłużej i jeszcze raz… Pamiętam, że przyglądałam się wtedy matce panny młodej a właściwie temu, w jaki sposób się bawi. Szalała na parkiecie. I było w tym szaleństwie coś ładnego, naturalnego. Nie siliła się na dostojność, choć być może niejedni by od niej tego oczekiwali. Była dziewczęca, spontaniczna a przede wszystkim szczęśliwa. Na co dzień reprezentowała typ kobiety z gatunku tych przezroczystych - miniesz na chodniku, nie zauważając. A tu rozkwitła, brylowała, mościła się w tej sytuacji i było jej naprawdę dobrze. Zadziwiająca. Zagadałam ją później, gdy pojawiła się na tarasie. Kurtuazyjnie pochwaliłam imprezę i zauważyłam elegancko, że dobrze się bawi. I padło jedno z najsmutniejszych zdań, jakie miałam okazję usłyszeć. Bo wiesz, mówi, ja ostatnio...