Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2012

Pilot bez gwarancji

To było wesele. Jedno z wielu, na których byłam. Kolejne falbany, tafty, koki-loki, rozmazane makijaże, rozchełstane krawaty i Sipińska ze swoimi cudownymi rodzicami.  Wszystko jakby przekopiowane. I jeszcze dłużej i jeszcze raz… Pamiętam, że przyglądałam się wtedy matce panny młodej a właściwie temu, w jaki sposób się bawi. Szalała na parkiecie. I było w tym szaleństwie coś ładnego, naturalnego. Nie siliła się na dostojność, choć być może niejedni by od niej tego oczekiwali. Była dziewczęca, spontaniczna a przede wszystkim szczęśliwa.  Na co dzień reprezentowała typ kobiety z gatunku tych przezroczystych - miniesz na chodniku, nie zauważając. A  tu rozkwitła, brylowała, mościła się w tej sytuacji i było jej naprawdę dobrze. Zadziwiająca.  Zagadałam ją później, gdy pojawiła się na tarasie. Kurtuazyjnie pochwaliłam imprezę i zauważyłam elegancko, że dobrze się bawi. I padło jedno z najsmutniejszych zdań, jakie miałam okazję usłyszeć. Bo wiesz,  mówi, ja ostatnio...

Wojownicy z Marsa

Stało się. Wici zostały puszczone. Niebo zaczęły pokrywać czarne chmury. Wszyscy mieszkańcy szeptali o jednym: NADCIĄGA  WIELKA  BITWA! Wiadomość że TO  nastąpi, dotarła do uszu naszych dzielnych wojowników szybciej niż błyskawica. A oni, jak jeden mąż, wyrazili natychmiastową gotowość do walki. Wybrańcy. Bo nie każdy mógł w tej walce stanąć. Jedynie najlepsi, doświadczeni.  Ci, którzy w niejednej bitwie krew przelali, kości pogruchotali. Wszyscy wspaniali, dzielni, szybcy, zwinni. Było ich siedmiu. Jakże wyjątkowo i symbolicznie. Doskonali jak siedem cudów świata, zachwycający jak siedem kolorów tęczy. Piękni wszyscy razem i każdy z osobna. Nasi rycerze, tak jak im honor nakazywał, czym prędzej zaczęli przygotowywać się do pojedynku. Wiedzieli, że muszą być silni i przygotowani na najtrudniejsze wyzwania. Trenowali, niczym Rocky Balboa czy inny Van Damme. A czasu zostało niewiele. Raptem miesiąc. Interesowało ich jedno – zwycięstwo. Zdawali sobie sp...

Porachunki

Szanowna Pani, Etykieta nakazuje mi, na wstępie Panią pozdrowić i podziękować za ostatnia wizytę. Nie potrafię jednak. Przykro mi, ale nie będę dziś kulturalna. Może nawet będę niemiła i czasami ordynarna. Mam zamiar odstawić tu dzisiaj małą prywatę. Nie jestem w stanie powiedzieć Pani co o niej myślę prosto w twarz, więc musze posłużyć się  blogiem bo wiem, że Pani to czyta. Staram się być tolerancyjna. Bardzo nad sobą pracuję. Wydaje mi się, że z wiekiem osiągam w tym coraz  lepsze efekty, jednak Pani poczynania  w ostatnich dniach  spowodowały, że coś we mnie pękło. Niech Pani mi powie, co to było? Popisówka jakaś? Takie pokazanie typu: „zobaczcie, na co mnie stać”? Mam dość. Dlaczego Pani tak bardzo zatruwa mi życie? To za sprawą Pani działań jestem smutna, nieszczęśliwa, pełna złości. Od rana, do wieczora, siedem dni w tygodniu chodzę na permanentnym wkurwie.  Pani  powoduje, że nie mogę robić tego, co kocham. Jestem przygnębiona, sfrustrowana. ...

Duch aloha w kraju ziemniaka

Zimno. Szaro. Ponuro. Pewnie dlatego tak bardzo moją uwagę przyciąga zdjęcie w gazecie leżącej na stole. Temat fotografii jest bezdyskusyjnie kiczowaty: długowłosa kobieta stojąca na plaży, woda, góry, w oddali białe jachty. Ale nie temat jest tu ważny, lecz kolory. Feeria barw. Wszystkie istniejące odcienie turkusu, błękitu, zieleni, szmaragdu. Słonecznie. Aż czuje się ciężkie, duszne, gorące powietrze. Wszystko tam wydaje się nierealne. Ale jednak istnieje naprawdę. To Hawaje. To stamtąd pochodzi autorka powieści, na której został oparty scenariusz nominowanych do Oskarów „Spadkobierców”. Tam też rozgrywa się akcja powieści i filmu, oczywiście. Wciągam się w artykuł i czytam historie ludzi, którzy postanowili zmienić swoje życie i zamieszkali na Hawajach. A za wszystko odpowiedzialny jest duch aloha. Aloha oznacza zarówno dzień dobry jak i dobry wieczór . Zastępuje  wszelkie  powitalne i pożegnalne formy. Nie jest to jednak jedyne znaczenie tego słowa. Aloha oz...

Kukuryku na patyku

Gallus gallus domesticus to ptak z rodziny kurowatych hodowany na całym świecie. Gallus gallus domesticus to po prostu kura domowa. Mimo, iż posiada przydomek „domowa”, wyjść czasem lubi. Zdarza się, że kura domowa (wraz z przypisanym jej na dobre i na złe i w ogóle póki śmierć ich nie rozłączy) kogutem, zostają zaproszeni do innego kurnika. Na takie, nazwijmy to  kuroparty. Naszej czubatce takie wyjścia są potrzebne. Dla higieny psychicznej, by więzy towarzyskie podtrzymać a przede wszystkim, by spotkać się przy okazji z innymi kurami.  Tymi, które są mniej lub bardziej udomowione, upracowione, umężowione, udzieciowione. Lubi je. Niby, każda gatunek inny reprezentuje, a jednak tak bardzo są do siebie podobne. A co najważniejsze, wszystkie z tej samej grzędy wiekowej. Nie za młode, ale też nie za stare. Trochę już w życiu przeszły, ale z uporem maniaka przekonują siebie i otoczenie, że wszystko, co najlepsze jeszcze przed nimi. Tylko te pisklęta odchowają, kurnik...