Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2012

Burza

Zanosi się, cholera. Zanosi na burzę. Czuję to. Wiem. Coś będzie. Zanosi się od samego rana. Powietrze stoi, atmosfera ciężka. Oddech krótki. Wszystko drażni, irytuje. Głosy, odgłosy, bieganie, mlaskanie, sapanie. Wszystko źle, wszystko nie tak. Świat siny. Zniekształcony, surrealistyczny. Dzieci potworo podobne. On jakiś taki niegramotny. Napięcie.   Chodzę po domu, miotam się. Kuchnia-korytarz-łazienka. Kuchnia-korytarz-łazienka. Zawsze w tym samym miejscu nadeptuję na gumową kaczuszkę, ale dziś zamiast kwa kwa słyszę fak fak.   Głowę dałabym uciąć. Fak, fak, fak! Uspokój się. Opanuj. Oddychać głęboko, oddychać… Grzmot. Stało się.  Zazwyczaj zaczyna się podobnie. Wystarczy impuls. Jedno małe wyładowanie, które prowokuje kolejne i kolejne.   Impulsem mogą być porozrzucane buty, rozlany sok, marudzenie przy obiedzie, dziwna mina, „nie ten” ton.   To nigdy nie jest powód prawdziwy. To jedynie bodziec, który przeważa szalę. To małe, niby nieisto...

Punkt odniesienia

Czternasta siedem.  W każdą sobotę każdego miesiąca, przez rok cały. Lata całe. Wiosna, lato, jesień, zima. Upały, duchoty, mrozy i słoty. Autobusem linii dwucyfrowej przyjeżdżają. Autobusem o czternastej siedem. Autobusem o tej porze pustym zazwyczaj, przyjeżdżają oni. We dwoje. Przygarbieni, starzy, schorowani. Ona bardziej. W płaszczach paltach, co poprzedni ustrój pamiętają. Ona w berecie, być może przez siebie zrobionym, o lasce idzie. On w butach pozdzieranych, ale bardziej prężny, pomaga swej kochanej. Idą-drepczą-drobią, nie spieszą się. Wiedzą, dokąd idą i po co. Tam, gdzie zawsze w sobotę, autobusem o czternastej siedem.  Wiosną niosą pęk forsycji, potem bzu. Latem irysy, mieczyki, dalie. Jesienią astry, a zimą gałązki świerku i jemioły. Wiosna, lato, jesień, zima. W każdą sobotę idą i niosą pęk tego, co urodziła ziemia w ich ogródku.   Prócz kwiatów, w siateczce co to czerwona jakieś dwadzieścia lat temu musiała być, niosą też znicz. Najmniejszy,...

Norrrmalnie strrraszny

wrzesień Jak w szkole? Dobrze. Fajnie w tej szkole jest. I klasę mam fajną. Dużo nas jest, bo aż dwadzieścia siedem dzieci jest. Trzynaście dziewczynek, trzynaście chłopców jest...no…i…ja. Tak. No pewnie. Niektórych znam, ale tylko...poczekaj…policzę…pięciu. Tak! Pięciu znam. Ale wiesz co, mamo? Jest taki Daniel. Nie, jego nie znałam. I on, ten Daniel znaczy się, to taki okropny jest! Norrrmalnie straszny jest! To, co on dzisiaj siostrze na religii powiedział! Że, że on… o nie. Nie powiem tego. Bo to okrrropne jest. A ta siostra… aż czerwona się zrobiła i ta złość w niej, tak…tak… Mamo! A to pierwszy dzień w szkole! Norrrmalnie, okropny ten Daniel jest! Strrraszny, norrrmalnie jest! październik Jak w szkole? Dobrze. Ale jedno trochę niefajne. Bo ten Daniel siedzi przede mną. I głupie to jest. Bardzo głupie. Nie lubię go. Strrraszny okropnie jest. Gada i gada. I…marchewką w panią rzucił. Nie, nie śmiałam się. No, może trochę. A może on wcale nie w panią, tylko tak za biurko ch...

Obcy

Kiedy Obcy staje się Swoim? Taki Obcy, co to przyjeżdża autobusem z jedną walizką w ręce albo samochodem załadowanym po brzegi. I dobytek może być różny i też motywacje. Bo chce uciec, zapomnieć, rozpocząć nowe życie lub po prostu zmienić otoczenie. Wie, że jest obserwowany, badany, tubylcy patrzą nieufnie. Bo jest Obcy, Inny, Napływowy, Nowy a przede wszystkim jest on   Niewiadomokto.    Przybywa więc Obcy i uczy się. Uczy się nowych ludzi, dźwięków, zwyczajów. Inaczej odbiera świat, inna jest percepcja. Nawet niebo może być inne. Obcy, z jakiegoś powodu postanawia teraz żyć Tutaj. W miejscu, gdzie wszystko jest z dziada pradziada. Dla jednego jest to piętnaście kilometrów dalej, a dla innego jest to koniec świata. Szerokość geograficzna taka   czy siaka.  To Tutaj może być różne. Może to być na przykład wioska. Wyobraźmy sobie tak. Kilkuset mieszkańców, kilka ulic. Spokój i cisza dzwoniąca w uszach. Jedynie ptaki, ptaki tak cholernie słyszy się. ...

Rentgen

Sklep jak sklep. Ni to duży, ni mały. Akuratny. Taki ściśle obliczony, wymierzony i uszyty na miarę i potrzeby małomiasteczkowej klienteli. Na tyle duży, by regały się pomieściły, a na nich produkty potrzebne bardzo i te inne - nie tak bardzo. Jakieś orientalne wiktuały, na przykład. Na tyle duży, że z koszykiem się chodzi. Slalomem. Na tyle duży sklep ten, że radio własne ma. Słyszałam. A jednak na tyle mały, że kasy raptem dwie.  Obie czynne. Otwarte. Frontem do klienta, który z koszykiem, slalomem, szlaki wytyczone przez regały wydeptuje.   Do jednej z kas podchodzi blondynka. Na oko trzydziestoletnia, przystojna. Zwiewna sukienka z dekoltem, ślady pierwszej w tym roku opalenizny. Wykładając zakupy na taśmę, nieustanne poprawia sobie okulary przeciwsłoneczne, które z włosów zsuwają się na nos. Teraz zupełnie niepotrzebnie. Masło, okulary, gazeta, okulary, jajek sześć, okulary, papryka czerwona, okulary. Pik, pik, pik. W ferworze wykładania, poprawiania, pakowania ...

Zagraj to jeszcze raz, Zbyszek

Upał. Lato i tropiki. Na ulicach letnie sukienki, szorty, japonki. W ogrodach panowie w topless, wędzą swoje piwne brzuchy w grillowym dymie. Sterta ciuchów przejściowych zakupionych na wiosnę, leży i czeka na swoją kolej. Na czerwiec i lipiec, bo wtedy już będzie po lecie. Absurd. Tegoroczny weekend majowy zarówno „weekendem” jak i „majowym” jest tylko z nazwy. Dla niektórych zahaczył o cztery ostatnie dni kwietnia i w ogólnym rozrachunku trwa dziesięć dni. Dziesięciodniowy weekend kwietniowo majowy. Absurd. Siedzimy z dawno niewidzianymi znajomymi. Odprawiamy polski „poprzełomowy”, majówkowy rytuał, podchodząc do tematu zgoła ortodoksyjnie. Katujemy wątroby kiełbaskami, karkówką, ogórkami małosolnymi, sosem czosnkowym, itede itepe. Tradycji stało się zadość. Wstąpiliśmy w nowy sezon namaszczeni grillową sadzą. Kiedy krew z mózgu spływa do jelit, trudno o kreatywność czy błyskotliwość w rozmowie. Najłatwiej wtedy powspominać. O innych pogadać.   A co u tego? Co u ta...