Przejdź do głównej zawartości

Zagraj to jeszcze raz, Zbyszek

Upał. Lato i tropiki. Na ulicach letnie sukienki, szorty, japonki. W ogrodach panowie w topless, wędzą swoje piwne brzuchy w grillowym dymie. Sterta ciuchów przejściowych zakupionych na wiosnę, leży i czeka na swoją kolej. Na czerwiec i lipiec, bo wtedy już będzie po lecie. Absurd.

Tegoroczny weekend majowy zarówno „weekendem” jak i „majowym” jest tylko z nazwy. Dla niektórych zahaczył o cztery ostatnie dni kwietnia i w ogólnym rozrachunku trwa dziesięć dni. Dziesięciodniowy weekend kwietniowo majowy. Absurd.

Siedzimy z dawno niewidzianymi znajomymi. Odprawiamy polski „poprzełomowy”, majówkowy rytuał, podchodząc do tematu zgoła ortodoksyjnie. Katujemy wątroby kiełbaskami, karkówką, ogórkami małosolnymi, sosem czosnkowym, itede itepe. Tradycji stało się zadość. Wstąpiliśmy w nowy sezon namaszczeni grillową sadzą. Kiedy krew z mózgu spływa do jelit, trudno o kreatywność czy błyskotliwość w rozmowie. Najłatwiej wtedy powspominać. O innych pogadać.  

A co u tego? Co u tamtej? A u tych, tamtych, owantych?  Tu dziecko, tam rozwód, tu ślub, tu śmierć, tu podróż, tu wielkie interesy, tu wiązanie końca z końcem, tu zdrada, tu komunia. Ach, już? Jak to? To już tyle lat? Jak wygląda? Gdzie mieszka?  No co ty. Ale skąd wiesz? Widziałaś, rozmawiałeś? W oczy patrzyłeś, głosu słuchałaś? Z człowiekiem namacalnym, z człowiekiem z krwi i kości rozmawiałeś? Zapach czułaś? Spotkałeś się?
Nie. Na fejsie czytałem, na klasie widziałam, w esemesie dostałem, w ememesie podziwiałam, skomentowałem, zalajkowałam… A pamiętasz, jak kiedyś?

Urywając się z lekcji w szkole średniej, obojętnie jakiego dnia i o obojętnie jakiej porze, zawsze spotykało się kogoś znajomego na Starym Rynku lub Siódemce.  W piątkowy czy sobotni wieczór azymut obrany na Stajnię lub Szwejka, zawsze obfitował w spotkania towarzyskie. Zero telefonów komórkowych, maili. A przepływ informacji taki, że między pomysłem o zorganizowaniu ogniska na pobliskich gliniankach, a jego realizacją nie mijało więcej jak dwie, trzy godziny.  Szła więc młodzież uważająca się za rokendrolową, ubrana w dżinsy i kraciaste koszule. Obcierała sobie stopy w szczurkach, bo na martensy nikogo nie było stać. W plecakach z nabazgranymi napisami Dezerter, Kult czy Bad Religion, dzwoniły butelki z tanimi winami. Siedzieliśmy, gapiąc się w iskry nad ogniskiem. Między nami pałętali się Jim Morrison, Riedel i Kurt Cobain, zresztą-nevermind. I na pewnym etapie padało hasło: ej, Zbyszek, zagraj no na gitarze. Niewiadomo skąd, niewiadomo jakim cudem, ktoś skądś wyciągał gitarę i Zbyszek zaczynał stroić... Stroił, stroił, brzdękolił a uczucie podniecenia w słuchaczach narastało. Zbyszek przerywał, brał duży łyk siarkowego wina i...stroił. Jak zaczynał napierdalać, wiadomo było, że śpiewamy muńkowego Kinga, potem wyliśmy, że przyjaciel mój wyjeżdżał, mówił do mnie-masz tu klucze… Następnie Zbyszek, gestem rokendrolowego lwa scenicznego odkładał gitarę i  namawiał do dalszego degustowania pika, kiera czy innego karo. Dziś, z perspektywy czasu mogę dać głowę, że Zbyszek nic innego nie umiał grać na gitarze. Ale jego występ zawsze był żelaznym punktem w każdej nasiadówie. Żelazny punkt z żelaznym repertuarem. Tak jak w Łebie, kiedy spędzaliśmy noce na plaży. Tak jak w Karpaczu, kiedy bez komórek i fejsów w jeden weekend potrafiły się spotkać dwa tuziny ludzi. Nikt się zbytnio wtedy nie umawiał.  
 
Objuczeni w słuchawki, telefony, komputery, ajfony, ajpody, skajpy, dżipiesy idziemy, każdy w swoją stronę. Starając się udźwignąć te współczesne dobrodziejstwa służące do komunikacji,  wzrok wbijamy w ziemię.
Pewnie dlatego nie widzimy Człowieka.
To jest dopiero absurd. 



Karpacz 1994. Część ekipy, bo reszta śpi. 
Mam nadzieję, że nikt się obrazi za umieszczenie tych zdjęć tutaj. Zresztą i tak wszyscy wyglądamy dziś nieco inaczej ;-)


Komentarze

  1. Już nigdy nie będzie takiego lata...nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już nigdy, nigdy nie będzie takich wędlin, takiej coca coli
      Takiej musztardy i takiego mleka

      ;-))) jak mogłam o tej piosence zapomnieć?!?
      niewybaczalne

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...