Przejdź do głównej zawartości

Kreacja

Sam o sobie twierdzi, że jest zwykłym grajkiem. Żadnym tam artystą. Że owszem, że umie, że potrafi, ale na artyzm się nie sili. Nie wierzę. Moje nozdrza, moje zmysły węszą w tym kokieterię. 

Dla mnie artystą jest niewątpliwie. Przecież śpiewa, tańczy, recytuje. Komponuje, koncertuje, prowokuje. 

Przez wielu uwielbiany, bo ten akcent, ta ekspresja, ta twórczość inna, alternatywna. Bo czapeczka a pod czapeczką śmieszna grzyweczka. Bo zabawny, rozkoszny, rubaszny i tak pociesznie mówi.  A do tego to imię. Taki esio. Nasz kolesio.

Przez równie wielu krytykowany, bo ten akcent, ta ekspresja, ta twórczość inna, niby alternatywna a popem zwykłym jedzie. Bo pod głupią czapką idiotyczną grzywkę chowa. Bo klaun, pajac, błazen, którego nikt zrozumieć nie potrafi. Bo polszczyznę kaleczy a wręcz kiereszuje. A do tego to imię. Taki esio. Pieprzony sresio. 

Wśród pierwszych i drugich są tacy, którzy nawet pytę zakupili. Być może i wszystkie trzy. Niektórzy ponieśli trud związany ze ściągnięciem kilku pików muzycznych i w ten sposób zapoznają się z twórczością owego. W radiu go raczej nie uświadczysz.  No chyba, że w tym „trzecim”, czasami. Ale dał się poznać szerokiej, że tak powiem, publiczności występując jako juror w popularnym programie typu talent show

Ogromne studio nagrań z liczną widownią. Światła lamp, mikrofony, mikroporty i promptery. Pełna reżyserka z aplauzem i łzą na zawołanie. W domach przed telewizorami pięć milionów widzów, a on zza stołu jurorskiego dozuje silną dawkę swojej osobowości. Widzę nie artystę, lecz celebrytę czującego się w tym plastikowym, szołbiznesowym świecie jak ryba w wodzie. Hollywoodzki uśmiech, piękne kobiety i pozowanie do zdjęć, które za chwilę okraszą plotkarskie portale. Mój artysta jest otoczonym przez tłum showmanem wykreowanym według szczegółowej instrukcji licencji programu. Odnoszę wrażenie, że nawet jąka się w rytm scenariusza.

Miejsce ładne, modne może nawet snobistyczne. Ludzie ładni, modni może nawet sympatyczni. Sala niewielka, bez reflektorów i prowadzących. Nie ma sceny. Znany z telewizora celebryta przeobraża się w artystę. Stoi wśród nas. Przed kameralną, ledwie stuosobową publicznością dwoi się i troi snując opowieści z życia artysty-grajka. Historie okrasza średnią, ale jednak satysfakcjonującą dawką muzyki. W swoim klimatycznym, autorskim występie tworzy atmosferę zarówno do śmiechu, jak i refleksji. Na jego żarty i chwilami skomplikowane, nie do końca jasne myśli, większość reaguje śmiechem. Robi z siebie pajaca, a ja czuję jak spod kolejnej anegdoty smutek autora wybija się potworny. Spomiędzy kolejnych wypowiedzi prześwituje samotność. Po występie zdjęcia a’la miś zakopiański, kilka autografów, krótka wymiana zdań z fanami, kumpelskie poklepywania. Uśmiechy już jakby inne. Kolejna kreacja. 

Zbliża się północ. Widzę go, gdy siedzi  przy restauracyjnym stoliku niespiesznie konsumując późną kolację. Sam. Nie potrafię dostrzec czy wpatruje się w ciemność za oknem czy w odbicie własnej twarzy w szybie, które w przytłumionym świetle jest tak bardzo wyraźne. Bez błysków fleszy i tłumu ludzi wokół siebie wydaje się być taki inny. Niż celebryta, niż kameralny artysta. Ma w sobie coś, co przyciąga, co sprawia, że patrzę na niego ze zdziwieniem, zaskoczeniem. Być może teraz jest prawdziwy. I przez chwilę waham się, czy nie podejść, nie pogadać. Zwyczajnie, tak jak zwyczajnie podchodzi się do znajomego, by wymienić kilka zdań.

Ale nie mam odwagi. 
Nie boję się celebryty z telewizji, ani artysty ze sceny.
Po prostu nie mam odwagi wymuszać na nim kolejnej kreacji.

Komentarze

  1. Nie mniej jednak:) cały czas myślę o Czesiu:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeżeli myślenie o Czesiu nie koliduje z zakoowaniem, to na zdrowie! ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...