Przejdź do głównej zawartości

Gra i trąbi

Snują się tu i tam.  Szarpią czasami. Życie szarpią, wyszarpując z niego co lepsze. Dni wydłużają, noce zawalają. Bo świat stoi otworem i wszystko frontem do klienta. I tylko brać i brać, i korzystać, choć nie zawsze na to stać. Dlatego szarpią, bo jak nie teraz mieć, to kiedy niby, co? Włos siwy wcale tak nie razi, wory pod oczami da się zakamuflować a pierwsze zmarszczki hialuronem można potraktować. Duch jeszcze młody a cymesy świata aż się proszą, by rękę po nie wyciągnąć. 

Wyciągają więc te ręce, a ich stopy jeszcze pamiętają katusze w butach Relax. Żołądki nie strawiły jeszcze do końca chińskich, zjawiskowo pachnących gumek do mazania, że aż ślinka na nie ciekła. Odbija się jeszcze oranżadą w woreczkach. Oczy nie zapomniały zachwytów nad przechodzoną książeczką Lego lub gazetką Bravo, które jakiś Helmut wyrzucił do kibla dwa lata wcześniej. Nos pamięta zapach proszku do prania, którym pachniała bluza Nike. A pachniała tak cała paczka spranych ciuchów, przysłana od cioci z Chicago. Pamięta ciało, pamiętają zmysły. Fragmenty koloru w szaroburym świecie. 

Nie, nie potraktowani – to byłoby przesadą, ale liźnięci komunizmem. Do końca życia ubabrani szaroburą flegmą z komunistycznego jęzora. Urodzeni w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Żyjący w rozkroku. Niby wybrańcy, bo pokolenie transformacji, a jednak kalecy z wiecznym, płynącym w żyłach razem z krwią, kompleksem. Z angielskim czasami względnym, czasami dobrym a czasami żadnym. Z wątpliwą świadomością siebie i własnych zalet.  Z rozdziawioną papą przed każdym ładniejszym miejscem. Z czającym się w dole brzucha lękiem, że może coś jednak nie tak. Ze mną nie tak. Że nie umiem, nie potrafię. 

Sami nie mieli, więc opatulają te swoje pociechy kolejnymi atrakcjami i dozują małoletniej gawiedzi to, co oni jedynie z przechodzonych prospektów znają. Wywożą młode setki kilometrów od domu i kolorowym biletem z kodem kreskowym otwierają wrota do innego świata. 

Oczy się błyszczą, adrenalina w zenicie, zmysły  zachwycie. Uśmiech z twarzy nie schodzi. Tylko jaaa i łaaał. Że to piękne, a tamto prze. I tu musisz wejść a tam koniecznie przejść. I kameruj i zdjęciuj.  I jeszcze to, i jeszcze tamto, bo za chwilę za chwil kilka znów szarpanie. A widziałaś? A jechałeś? A zobaczże  dziecino, a doświadczże. Uśmiechnijże się i napawaj  pięknem świata i rozrywką. Bo póki co, napawam się ja. 

A dziecina mówi, że fajne i okej. Nie nadweręża swych emocji zbytnio, bo niby po co. Jest ładnie i fajnie, ale nie przesadzaj mama. Miejsc takich od pyty.
W świecie kolorowym i tym hotelowym pławi się jak ryba w swojej własnej wodzie. Nie potyka się o wysokie progi, bo takowe dla niej w ogóle nie istnieją. I jeżeli świat choćby na chwilę o tym zapomni, to każdym gestem, każdym zdaniem natychmiast mu przypomina, że to on istnieje dla niej, nie odwrotnie. Bez kompleksów, bez pardonów kroczy przez swoje małe życie. Każdy automat i aparatura gra jak młode na nim zagra, wypluwając z siebie mikstury będące połączeniem gorącej czekolady z sokiem pomarańczowym. Żaden automat nawet nie zająknie się i nie zatnie w odpowiedzi na dziwaczne zamówienie. Nie stanie okoniem złośliwie gdy małe paluszki grają na nim jak na akordeonie. Posłusznie i sprawnie realizuje zamówienia, podczas gdy rodzice od piętnastu minut nie mogą rozgryźć  parkomatu. 


Szczęśliwe dzieci biegają, upoceni rodzice czekają aż parkomat litościwie wyrzyga bilet, a z któregoś samochodu dobiega melodyjne majaczenie, że każde pokolenie ma własny czas. Tak to właśnie gra i trąbi zespół Kombii.



                              

Komentarze

  1. Ciociu... i ty nie miałaś NAWET plejstejszyn...????????!!!!!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...