Przejdź do głównej zawartości

Wspólny mianownik cz.II



- Bo wiesz, o co chodzi, nie? – głos w słuchawce zakończył swój długi wywód i nastała głośna cisza.
- Tak jasne, że wiem, o co chodzi. Będziemy. – odpowiedziałam z westchnieniem i kiepsko udawanym luzem, choć wcale nie wiedziałam o co chodzi. Nigdy nie wiem, gdy słyszę to zdanie wypowiadane przez moją mamę. Bo wiesz, o co chodzi, nie? To taki matczyny rodzaj perswazji. Wywieranie presji, stawianie pod murem i faktem dokonanym.  Tak, wiem, jasne, okej.
- Będzie miło…- głos w słuchawce próbował mnie przekonać do czegoś, co zostało już przecież ustalone.
- No będzie miło. Na pewno. Przecież mówię ci, że będziemy. Muszę kończyć, mały ryczy. – zakończyłam rozmowę patrząc na spokojnie śpiącego syna. A nagłe ściśnięcie żołądka zasygnalizowało rodzący się w mym ciele lęk.

Na zjazd rodzinny zorganizowany przez ciotkę, której się chciało, jechałam z poczuciem lęku. Bo wiadomo, że. Rodziny się nie wybiera, z rodziną jest różnie, czasami podobno z rodziną to najlepiej na zdjęciu. Jednych lubi się bardzo, innych w ogóle. Bo z jednymi jest się blisko, a z innymi gdzieś kontakty się zawieruszyły. Kurtyna milczenia zapadła nad jakimiś tematami. Mamy się lubić, lub w najgorszym przypadku tolerować, bo łączy nas jakiś gen, lub nawet kilka. Bo niektórzy oczy mają podobne, a inni w ogrodzie lubią robić. Podobno to po dziadku. Dwudniowe biesiadowanie udowodniło, że lęk może być bezpodstawny. Że grupa różnych ludzi, różnie żyjących, może znaleźć wspólny język. Być może tym wspólnym mianownikiem okazała się grupa genów. Tak minął weekend, podczas gdy. 

Na kolejną sobotę zaczęłam knuć misterny plan sproszenia do domu grupy przyjaciół. Takich, przy których to nie trzeba dbać o  formę, ramę i fason. Można się wyżalić, histerycznie śmiać, a w chwili upojenia alkoholowego bez oporu śpiewać rosyjskie ballady. I nikomu nie przeszkadza fakt, że ich w ogóle nie znasz i śpiewać nie potrafisz. Myliłam się.

- Bo wiesz, przyparła mnie do muru. Nie mogłem odmówić.- oznajmił mój zielono fioletowy  z emocji mąż, kiedy ja wchodząc do domu rzucałam siatki z zakupami.
 - Ale...że co? Do jakiego muru? Kto? – udawałam zainteresowanie wykładając do lodówki żółty ser, danonki i wędlinę. Drobiową.
- No sąsiadka. Że ognisko robią. Integrują ulicę, a przynajmniej tę część, w której my mieszkamy. I, że od czterech lat się migamy, więc nam w tym roku nie popuszczą. Nie odpuszczą. A argumentów odmowy nie dopuszczą.
- Ale jak to? Dlaczego? – mówię w rozpaczy nieomalże – Po co? Skoro nam tak dobrze. Że wystarczy uprzejme skinienie na dzień dobry, i krótka pogawędka o pogodzie wystarczy też. I o tym, że kurzą nam tu cholernie i okna często trzeba myć. To wystarczy przecież. Nie odczuwam potrzeby integracji. Jestem zintegrowana na swój sposób, przecież! – mówię, wywalam z siebie słowotokiem nieprzeciętnym zapominając o tym, że on przecież zielono fioletowy, bo myśli podobnie. Ale. 

Po zweryfikowaniu planów i dziesiątkach rozmów. Idziemy ramię w ramię na integrację ulicy, dzierżąc w dłoniach zapasy piwa i kiełbasek na ognisko. Idziemy. Ja niosę dodatkowo w sobie lęk i rozżalenie, bo przecież Harry Potter w telewizji i ze Starszą byłyśmy umówione. Na oglądanie. Tymczasem Starsza pilnuje śpiącego Młodszego, a rodzice idą. Rodzice idąc w zamyśle mają, że po piwku wysączą, kurtuazyjne wymiany zdań przeprowadzą i może nawet na końcówkę Harry’ego zdążą. A tu kolejne miłe rozczarowanie. Nikt nie przypuszcza, że Starsza o północy będzie musiała telefonicznie interweniować, by rozbawionych starych do chaty ściągnąć.  Bez niepotrzebnej nachalności, bez bawienia się w super znajomych, bez obietnic o dozgonnej sąsiedzkiej przyjaźni. Normalnie, luźno, fajnie. Cholernie różni, inni, a jednak rzuceni przez los pod wspólny adres. Połączeni przez wspólny mianownik.

By utrzymać prawo serii, w trzecią, kolejną z rzędu sobotę spotykam się z ludźmi, do których dokoptował mnie los. Drugiego września osiemdziesiątego piątego roku rozpoczęliśmy razem szkołę podstawową. Wielu z nas od czasu ukończenia szkoły nie widziała się. Znów odczuwam lęk. Ale przeżycia dwóch ostatnich sobót dają nadzieję by sądzić, że znów będzie udanie. 

Dzień później, w  niedzielę, tu gdzie mieszkam wielkie święto. Święto, jakie zdarza się tu raz na siedem lat. Nawet Gwiazda ma przyjechać. W powietrzu już czuć pełne oczekiwania napięcie. Przyjedzie rodzina, przyjadą znajomi i przyjaciele. Spotkamy zapewne sąsiadów.
Teraz ja będę wspólnym mianownikiem.

Będzie się działo.
Ale to już zupełnie inna historia.


Komentarze

  1. Czasem i człowiek człowiekowi niewilkiem;)
    Bądź i dopełnij dzieła!

    a teraz idź spać:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...