Przejdź do głównej zawartości

Piątek gnijącej dyni



Słyszałam o takich, którzy muszą mieć zawsze wyczesane frędzle przy dywanie. 
Podobno są i tacy, co nie podchodzą nawet do książki przez kogoś już przeczytanej. Nową, nietkniętą przez nikogo mieć muszą. Wtedy czytają, owszem. 
Pewna kobieta pranie zawiesza tylko na klamerkach w takim samym, lub zbliżonym kolorze. To mnie zawsze zastanawiało, bo nigdy nie spotkałam się z klamerkami w kolorze fioletowym lub pistacjowym. Nie wiem, jak sobie wtedy radzi. Ona. 
Pewien pan po przeczytaniu gazety od razu dokładnie ją prasuje. Musi, bo żona zmiętej nie przeczyta. A zazwyczaj chce. 
Wielu, sto sześćdziesiąt dziewięć razy poprawia przed snem prześcieradło. Bo nie zaśnie, jak tylko jakaś fałdka. Się napatoczy gdzieś pod łydką. Chociażby.
Są tacy, którzy się do swoich świrów przyznają i tacy, którzy nie.

Ja nie. Bo twierdzę z uporem maniaka, że świra prywatnego nie posiadam. Choć być może świr mój polega na tym, że uświadomić go sobie nie chcę. Prawdopodobnie mam świra, żyjąc w niezłomnym przekonaniu o braku jego posiadania.

Ale nie zawsze tak było. Przez ponad dwadzieścia lat żyłam w świętym przekonaniu, że jestem nienormalna. No może nie, że aż tak bardzo, ale jednak trochę. Szukając źródła (jak wtedy sądziłam) mej dysfunkcji wyobrażałam sobie, że genotyp mój gdzieś się poplątał. Że jakiś chromosom na lewą stronę się wywinął. Że jakiś fałd na mózgu jest zbyt płaski. Lub, że wtedy, gdy wiodłam szczęśliwe, prenatalne życie moja matka zażyła coś nielegalnego. I, że stąd wynika to. Bo innego wytłumaczenia na to nie miałam.

Czasami, w przypływie totalnej szczerości lub upojenia alkoholowego,  zdarzało mi się uprawiać swoisty coming out i przyznawałam się mojemu rozmówcy do umiejętności, którą posiadam. Rozmówca zazwyczaj robił dziwną minę i zmieniał temat na aktualną pogodę.
Takie i podobne doświadczenia sprawiły, że z czasem przyznawałam się coraz rzadziej a później już w ogóle. Było mi smutno, bo myślałam, że jestem klasycznie psychiczna. A dolegliwość miała to do siebie, że przypominała o sobie kilka razy dziennie.
Do dzisiaj tak jest.

Otóż chodzi o to, że od kiedy umiem pamiętać to pamiętam, że dni tygodnia widzę w kolorach. Jeżeli tylko usłyszę, że ktoś mówi środa momentalnie widzę kolor jasnobrązowy. Poniedziałek jest granatowy. A sobota biała, ale mgliście biała. Każdy z dni tygodnia ma inny kolor i nigdy kolory te nie zmieniły się. Od dzieciństwa. Najbardziej upierdliwe jest dla mnie to, że nie są to moje ulubione kolory. Ileż to razy zaciskałam powieki, usta, zęby, pięści, pośladki i mówiłam: piątek-chabrowy, piątek-chabrowy, piątek-chabrowy...i dupa. Piątek był, jest i prawdopodobnie pozostanie na zawsze w kolorze gnijącej dyni. 

Jako ponad trzydziestoletnia kobieta, zaczęłam zaprzyjaźniać się z szarym wtorkiem i pozostałymi sześcioma dniami w nie moich kolorach. Pogodziłam się z życiem w undergroundzie, przyrzekając sobie, że już nigdy nikomu się do swej przypadłości nie przyznam, bo w tym kraju nie za takie rzeczy ludzi już zamykali. A żółty to też nie mój ulubiony kolor. Szczególnie w postaci papierów.

I stało się to pewnej pomarańczowej niedzieli. Przeglądając zaległe gazety natknęłam się na artykuł o synestezji. To chyba było w DF. Wstrzymałam oddech, serce załomotało, oko zaszło bielmem. Ale tylko na chwilę. Bo później świat ujrzałam w innych kolorach. Innych niż te siedem towarzyszących mi przez całe życie. Bo okazało się, że jest nas trochę. No, może nie tak dużo, bo podobno około 4% populacji, ale sama nie jestem. Mało tego, te moje kolorowe dni to jednak łagodny przejaw dodatkowych połączeń w mózgu. Niektórzy widzą kolorowe litery, na przykład  ten tekst czytają w kolorach. Inni widzą w kolorach muzykę. W bardziej radykalnych przypadkach  dochodzą wrażenia dotykowe lub smakowe. A niekiedy usłyszenie danego słowa, czy natknięcie się na jakiś obraz może powodować nawet ból, czy łaskotanie, lub nagłe poczucie jakiegoś smaku w ustach.
Owej pomarańczowej niedzieli wyszłam z undergroundu. Co mi tam. Niech sobie myślą i mówią, co chcą. Tak mam. Ukrywać się nie mam zamiaru.

Kończę pisać, jutro szarobłękitny czwartek.
Życzę miłego piątku w kolorze gnijącej dyni.
Piszę to ja, Monika – najprawdopodobniej synestetyk.






Komentarze

  1. ...yyy ładną pogodę dziś mielismy ;)

    /fajnie masz :)/

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurcze, ja mam chyba to samo... Znaczy u mnie uproszczenie tonalne - rano - jasny, wieczór - ciemny, noc - całkiem czarny... Dni jako takie bez wyraźnego koloru...
    ;)))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...