Przejdź do głównej zawartości

No właśnie, musi?



Idę na z lekka sztywnych, bo jeszcze śpiących nogach, a okruszki przyklejają się do moich bosych stóp. Okruchy są pochodzenia kukurydzianego, bo wczoraj wieczorem był „Shrek Forever”, a  Starsza z Młodszym konsumpcję filmu uzupełniali konsumpcją wafli ryżowych. Sprawiając jednocześnie wrażenie, jakby nigdy w życiu jeszcze nic nie jedli. Po seansie pozostał zmięty koc na kanapie i okruchy na podłodze. Jestem pewna, że przez noc się okociły. Okruchy, oczywiście.

Ekspres włączony, gazety na stole. Z dodatkami, bo wydania weekendowe przecież. Młodszy biega już od godziny. Nie wie, co to sobotni poranek. Że w łóżku można by dłużej. Że pospać. Ani mu do głowy nie przyjdzie. Się zlitować. Am, am woła. Chlebek z nutellą? Klaszcze w rączki, szczerzy małe jak ziarenka ryżu ząbki. No masz, na zdrowie. Leję sobie kawę, rozkładam pierwszą z gazet. ŻADNEGO ZAMACHU NIE BYŁO, krzyczy pierwsza strona. Później, że ATEIŚCI POKAZUJĄ SIĘ W POZNANIU. Gdy dochodzę do wyborów USA, Młodszy informuje, że to co je, to be. Chlebek z pastą jajeczną? Klaszcze w rączki, szczerzy małe jak ziarenka ryżu ząbki. No masz, na zdrowie. Leję sobie druga kawę i chwytam kolejną gazetę. POZNANIACY ZMĘCZENI SWOIM PREZYDENTEM, TOM CRIUSE MA DOŚC PLOTEK, a w Wysokich Obcasach MOC CHUCI i URLOP TUSKA.

Nie widzę w tym wszystkim sensu. Nie chce mi się czytać. Mąż przeciwnie – zatopiony. Trafiony. Beznamiętnie wpatruję się, jak Młodszy rozsmarowuje na gazetce reklamowej nutellę. Przekłada stronę, by na nowej rozbebłać pastę jajeczną. Szczęśliwy jest. Pijemy kawę, mąż zatopiony, a ja zastanawiam się co teraz. Co dalej, jak wypiję. Bo już kończę. Jesienne, nisko wiszące już słońce, nachalnie podpowiada mi, co powinnam. Włazi bezczelnie przez szybę i wytyka mi gdzie kurz, gdzie pajęczyna, gdzie tłuste ślady małych łapek. Gdzie klejące plamy na panelach, a teraz jeszcze nutella. 

W tym też nie widzę sensu. Sprzątać również mi się nie chce. Wolę trzecią kawę. Siedzę w poranniku i pocieram stopą o stopę. Okruchy odklejają się i spadają na podłogę. Nie widzę sensu w sprzątaniu, skoro i tak za chwilę. Słońce wytyka mi też brudne okna. Zasuwam roletę. Niech spada. Na drzewo potraktowane młodym listopadem.

Mąż zatopiony, ja trę stopy jak pasikonik, Młodszy biega dookoła stołu jak opętany. Otwierają się drzwi i ze swojego pokoju wychodzi Starsza. We wrzosowej piżamie, potargana jakby piorun w miotłę strzelił. Idzie dumnie, bo od wczoraj jest sprecyzowana. Sprecyzowała swoją przyszłość. Piosenki będę pisać, powiedziała. A jak ona mówi, to dyskusji nie ma. Przyjęłam deklarację milczeniem pełnym poszanowania.
Siedzę przy trzeciej kawie i pytam. I jak tam, napisałaś coś?
Odpowiada, że tak. To ja do niej, pokaż. A ona, że ma na razie tylko dwa zdania. Nie szkodzi, mówię, pokaż. Pokazuje, a ja czytam:
„ Krople rosy spławiły deszcz,
Powiedz mamo, czy ty ciągle kochasz mnie?”.

Pytam więc, czy wątpi w moją miłość. Odpowiada, że nie, ale że smutne piosenki są lepsze, mówi. Okej, odpowiadam. A nie sądzisz, że „spławiły” to niezbyt fortunne określenie?, pytam delikatnie, nie chcąc ugasić młodego zapału. A dlaczego?, pyta Starsza, robiąc wielkie oczy. Bo wydaje mi się, że….to nie ma sensu, mówię. 

A czy wszystko musi mieć sens?, nokautuje mnie pytaniem-odpowiedzią.

No właśnie, musi?

                                                                         rys. Georgiana Chitac








Komentarze

  1. Ja ja uwielbiam leniwe, sobotnie poranki, z kawą, w szlafroku, bezmusem wychodzenia gdziekolwiek, lenistwem, że mogę, ale nie muszę, że nic nie muszę.
    Jak byłam dzieckiem, mama od rana w sobotę zaganiała nas do sprzątania, taki przymus był: że sobota, że trzeba koniecznie, choćby nie wiem, co.
    Bardzo więc teraz celebruję fakt, że wcale nie trzeba. Jak mi sie nie chce, to nie trzeba:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile wysiłku musiałam włożyć w to, by zrozumieć, że nic nie muszę ;-)

      no...jednak parę rzeczy muszę...

      Usuń
  2. ja też uwielbiam bezmus sobotni:)) nie lubie sprzątania w sobotę. Nie lubie sprzatania wogóle. Niestety zbyt duży bałagan skutecznie obrzydza mi wspaniałe sobotnie beztroskie chwile. Robie drinka i ogarniam chate w piatek....Juz taka głupia jestem....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ;-)
      tez robię sobie drinka i ogarniam w piątek.
      Niestety, w sobotę rano wygląda tak jak opisałam. Muszę poczekać, aż podrosną, założą własne rodziny, wyemigrują na drugi koniec świata, a ja będę za nimi tęsknić w wysprzątanej chacie ;-)

      Usuń
  3. Pierwszy paproch boli najbardziej. Następne już nie... :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...