Kroiła chleb ciemny, ziarnisty. Dookoła drewnianej deski rozpryskiwały się okruchy chrupiącej skórki i kawałki ziaren słonecznika. Tym samym nożem na świeżą, pachnącą kromkę naniosła warstwę twardego masła. Po chwili zanurzyła dłoń w starej kamionce z odłamanym uchem, by wyłowić z niej jeden z ulubionych smaków lata. Sól z wody błyskawicznie wdarła się we wszystkie zadrapania i małe rany na jej dłoni.
Spojrzała na piekącą dłoń. Potem na drugą. Spojrzała i zrozumiała. Że nadszedł ten moment.
Patrzyła na swoje dłonie. Zmienione. Nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak. Z zadrapaniami, rankami, zmarszczkami, żyłami, bliznami. Patrzyła na swoje dłonie.
Dłonie od pielęgnacji. Dzieci, domu i ogrodu. Na dłonie od sprzątania, gotowania, zmywania. Szorowania, prasowania, układania. Łez ocierania. Łez swoich i tych nie. Na dłonie od gestykulowania, pisania, rysowania, kwiatów układania. Na dłonie od witania gości, skrywania nagości, nocnych intymności. Od czesania w warkocz fancuski, od głaskania siniaków, od wycierania nosów. Na dłonie od liczenia banknotów, od nakładania makijażu i codziennego go zmywania. Na dłonie wstydliwie skrywane pod stołem, by schować ośrupany lakier na paznokciach. Na dłonie, które ciągle marzą, by grać jakimś instrumencie. Na dłonie od nocnego szycia stroju na bal przebierańców. Na dłonie od wicia wianków. Na dłonie od pomagania, usługiwania, dawania, odbierania, dziękowania. Zdjęć pstrykania, w necie klikania.
Na dłonie swoje, czasem całowane i głaskane spojrzała.
I zobaczyła w nich dłonie swojej matki jak wtedy, gdy.
Gdy ona miała kilka lat i jadła chleb z masłem i ogórkiem małoslnym. Takim z kamionki.
Zobaczyła, że ma dłonie swojej matki. I, że nie te pierwsze sześć cyfr z peselu, nie dwie ciąże, porody, doświadczenia, zmarszczki wokół oczu, tylko te dłonie. Takie jakie teraz są. Uzmysłowiły jej.
Że jest już kobietą.
rys. Georgiana Chitac
Na dłonie swoje, czasem całowane i głaskane spojrzała.
I zobaczyła w nich dłonie swojej matki jak wtedy, gdy.
Gdy ona miała kilka lat i jadła chleb z masłem i ogórkiem małoslnym. Takim z kamionki.
Zobaczyła, że ma dłonie swojej matki. I, że nie te pierwsze sześć cyfr z peselu, nie dwie ciąże, porody, doświadczenia, zmarszczki wokół oczu, tylko te dłonie. Takie jakie teraz są. Uzmysłowiły jej.
Że jest już kobietą.
rys. Georgiana Chitac
Pietruszką. Pietruszką zieloną pachną palce Matki... W niedzielę w kościele matki palce pachną właśnie tak...
OdpowiedzUsuńpiertuszkę kroiła do rosołu, który jedliście po przyjściu z kościoła...(?)
UsuńJakoś tak... Albo to lubczyk/maggi było... ?
Usuń;-)
UsuńA zaraz się okaże, że to nie rosół lecz ogórkowa była...
Piękne! Wzruszyłam się.
OdpowiedzUsuńPiękne! Wzruszyłam się.
OdpowiedzUsuńNo to wykreowałaś słowami wzruszającą balladę o kobiecej dojrzałości.
OdpowiedzUsuńDłonie mówią dużo o człowieku i jego życiu. Taki banalny moment a tyle myśli się nasuwa, wspomnień, refleksji, tyle tęsknot.
OdpowiedzUsuńPiękny wpis!
I tak wyszło podobno wzruszająco.
OdpowiedzUsuńChoć miało być zaledwie prawidziwie.
Życie.
Z tej samej kamionki?
OdpowiedzUsuńA żebyś wiedziała!
UsuńZ tej samej...
Naprawde piekne.....
OdpowiedzUsuń