Przejdź do głównej zawartości

Bajka bez morału


Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami, w Krainie Wiecznej Szczęśliwości żyli sobie Ona i On. Byli młodzi, pełni życia i ambicji. Piękni swoją młodością i świeżością. Świeżością swoich ciał, myśli i zachowań. Świat, który ich otaczał był malowniczy, jasny i przejrzysty. Wszystko cudownie proste i wytłumaczalne. Ich romantyczne fantazje wydawały się realne do spełnienia.  Tylko w takim świecie można się przypadkowo spotkać, by potem młodzieńczo i romantycznie zakochać. Od pierwszego wejrzenia, po prostu. Opanowało więc ich  szaleństwo i młodzieńczy entuzjazm. Jedynie starsi mieszkańcy krainy ze zdziwieniem kiwali głowami. Ale Ona i On niesieni namiętnością i wszechobecną w ich życiu miłością wiedzieli, że razem pokonają wszystkie demony, wszystkie przeszkody. Czuli, że uczucie, które ich wypełnia tak bardzo umacnia, dodaje sił. Pewnego cudownego dnia stwierdzili: skoro  jesteśmy piękni i młodzi, jest nam ze sobą dobrze jak nikomu innemu w całym wszechświecie -  załóżmy rodzinę i żyjmy długo i szczęśliwie. Bo przecież w bajkach tak zawsze jest. Jak postanowili, tak uczynili. Zaczęło się życie. Ten jeszcze niedawno piękny i malowniczy świat stawał się coraz bardziej szary. Powietrze robiło się ciężkie i duszące. Bohaterowie naszej bajki czasami otwierali szeroko okna, wpuszczali do siebie, do związku trochę powietrza, ale orzeźwienie to trwało krótko. Wszystko traciło kolor, tęcza nad ich domem stawała się bledsza i robiło się tak jakoś ciasno. Każdego dnia, wraz z porannym prysznicem zmywali z siebie swoje piękno. Z czasem ugrzęźli w koleinach nieporozumień. On w jej oczach był już tylko zazdrosnym rutyniarzem. Ona jawiła mu się jako niezrealizowana zawodowo frustratka. Złe trole zamieszkujące Krainę Wiecznej Szczęśliwości wyssały z nich wzajemne zainteresowanie sobą. Każdy, coraz bardziej ponury dzień przynosił coraz to większe zmęczenie. Oboje stawali się coraz bardziej  zamknięci. Zniknęła namiętność a jej miejsce zajęła bolesna pustka. Jego dowcipy już przestały ją śmieszyć, a dotyk powodował w niej jedynie obrzydzenie. Nikt nie wiedział, kiedy ten piękny, idealistyczny, zbudowany na wzajemnej fascynacji związek zaczął się rozpadać. Nikt nie wie, co było właściwą przyczyną, zapalnikiem. Zapewne wiele wzajemnych pretensji wynikło z wewnętrznego niespełnienia. Ich głównym problemem stała się bowiem zwyczajność.  Oboje  czegoś od życia pragnęli, ale nie potrafili po to sięgnąć. Bo nie byli wystarczająco uzdolnieni - jak ona, lub wytrwali - jak on. Wszystkie najmądrzejsze głowy zastanawiały się - gdzie leży wina? Wyrocznia spytana o radę nie potrafiła im pomóc. On stał się zapuszczony, ona emocjonalnie wycofana. Przestali rozmawiać, a zaczęli jedynie wyrzucać z siebie kolejne pretensje. Pozwolili, by zabiła ich proza życia, by dopadł ich schemat. I nie potrafili, albo nie chcieli tego naprawić. W Krainie Wiecznej Szczęśliwości zrobiło się za ciasno dla ich dwojga.

*********************

Nie lubię komedii romantycznych. Lubię filmy o miłości. Różnica między nimi, według mnie, polega na tym, że te o miłości nie kończą się happy endem. Może dlatego historie te wydają mi się bardziej prawdziwe. Bolesne, czasami wstrząsające, pełne emocji ale bliższe. Taki jest właśnie film „Blue Valentine”. Tu nie ma udawania i zabawy w miłość.  Nie wiem, jakim cudem mogłam ten obraz przeoczyć (jest z 2010 roku), ale cieszę się, że w końcu obejrzałam. Jeżeli ktoś z Was także jeszcze nie widział - polecam. Intymne i surowe kino.  Rewelacyjne tu jest wszystko, począwszy od scenariusza poprzez reżyserię i montaż. O aktorstwie Michelle Williams i Ryana Goslinga bez sensu się rozpisywać. To trzeba zobaczyć. Ten film zostaje. Pewnie dlatego, że choćbyście bardzo się bronili - znajdziecie tu cząstkę siebie. Przykro mi. Kraina Wiecznej Szczęśliwości istnieje tylko w bajkach.

                                                            
Blue Valentine, 2010,USA,reż.Derek Cianfrance


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Ktokolwiek widział

Jak przez mgłę pamiętam tę niedzielę, gdy nie było teleranka. Usłyszałam, że dlatego, bo chyba wojna. Bardziej utkwił mi t elewizorek, który był mały i czerwony. Za anteną wyciąganą i takimi śmiesznymi guzikami z boku. Którymi się kręciło w celu regulacji. Odbiornika. Pamiętam to, chocia ż dopiero za jakieś trzy tygodnie miałam skończyć cztery lata. Pamiętam mróz na policzkach, gdy Mama ciągnęła mnie na sankach. Było ciemno a Ona spieszyła się do tego sklepu na rynku, a bliżej domu jeszcze żadnego nie było. Sklepu, w którym było to coś, albo i nie. Pamiętam, jak żegnałam się z Nią, gdy jechała rodzić mojego brata. Płakała, a ja nie rozumiałam dlaczego. Nie wiedziałam przecież, jaki to strach. I pamiętam, ż e narysowałam wtedy, siedząc przy babcinym stole rysunek. Na którym było wielkie słońce na niebieskim, bezchmurnym niebie. Po nieb em morze. A z morza wystawały cz tery głowy. N asze i uśmiechnięte. Pamiętam rysunek a nie miałam jeszcze lat pięciu. Pamiętam jak ciocia...

No problem

A to wszystko przez Jacka O. Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą.  Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że.  Że niby ja ciągle mam jakiś problem.  Chcąc zrobić przyjemnoś ć koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. B o jaki problem? No problem i keine p roblem. W yskakuj ę z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet. Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I n ic bezproblemowego do głowy mi nie przy chodzi. I czekam. Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.    Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.   A le dla Ciebie, Jacku O., jestem. Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jest em . Hula m po polu i pi ję kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałab...