23 marca 2013

Całkiem sympatyczna historia

Ludzie chorują. Szczególnie zimą. 
A gdy zimna, śnieżna zima panoszy się na ulicach i trzyma mocno jeszcze w marcu, ludzie chorują bardziej. Z tęsknoty, zgryzoty i wymrożenia zwyczajnego. Ich akumulatory słoneczne od dawna jadą na resztkach energii i gdy włącza się rezerwa zaczynają kichać, prychać, kaszleć i zarażać innych.
Gdy ludzie chorują, apteki są ich pełne. Tych ludzi.

Aptek więcej niż chorych. Na każdym rogu, za każdym rogiem, co drugi dom, w każdym markecie. Apteka pod brzozą, Pod lipą, Pod wierzbami, Apteka przyjazna i Apteka taka, co mniej.

Dlaczego wybieram tę, a nie inną? Nie wiem. Chyba na zasadzie "bo tak". Bo tak mnie ponosi. Lub mną.
Szybko zamykam za sobą szklane drzwi nie chcąc uronić ni krzty ciepła z ciepłego wnętrza.
Kolejka. Ludzie w czapkach, kurtkach, ciuchach zimowych. Zmęczonych ciuchach. One też chcą już odpocząć. Stoi więc kolejka ciuchów zimowych, zimą zmęczonych. A na przedzie kolejki kobieta.
Z wózkiem, w którym dziecko. Dziecko, jak na moje oko mniej więcej w wieku mojego Młodszego. Dziecko ubrane w kolory sugerujące, że to dziewczynka.

Ja na końcu kolejki, a Młodszy biega po aptece. Wte i wewte, jakbym w kolejce po antidotum na owsiki stała. Młodszy biega, a dziewczynka z wózka do niego "choć" i "choć" woła. Rączki wyciąga. Młodszy biega. Ona "choć" i "choć". W końcu Młodszy staje naprzeciw młodej niewiasty. Patrzy zainteresowany, a ja nie mniej. On zazwyczaj nieskory do integracji z rówieśnikami. Ona siedzi, on stoi. Patrzą na siebie. Ja na nich. Ona wyciąga rączki, które on natychmiast chwyta. Stoją i patrzą na siebie. Jak zahipnotyzowani. W ciszy. W ciszy apteczno-kolejkowej.

Kobieta odwraca się, pcha wózek ku wyjściu. Dzieci puszczają małe łapki z uścisku. Ja otwieram drzwi a ona na to, że dziękuje mi pięknie, by od razu zwrócić się do córki: "a teraz Hanna, idziemy do domu". Zamykam za nimi drzwi, a Młodszy z nosem spłaszczonym  na szybie obserwuje oddalającą sylwetkę kobiety pchającej wózek. Patrzę też.

Hanna, Hanna.... I robi mi się gorąco i retrospekcja jak w hollywoodzkim filmie następuje. I widzę tę kobietę i jej uśmiech jak ona dziękuje mi pięknie. I odejmuję jej jakieś dwa lata, dodaję kilka kilogramów. Ściągam jej czapkę, odwijam z szalika, zmywam makijaż. Odziewam w szpitalną koszulkę.

To Ewa. To przeciez śliczna, rudowłosa Ewa, z którą dzieliłam przez dwie doby dwuosobową salę szpitalną. Jej Hanna przyszła na świat kilka godzin przed Młodszym.  Byłyśmy ze sobą, byłyśmy dla siebie. Obce, a bliskie. Kładłyśmy nasze dzieci porównując je i zastanawiając się, czy kiedyś się spotkają.
Spotkali się.
Poznali się?
Któż to wie.








10 marca 2013

Obietnica ukryta w saszetce

Skoro tak tu pięknie i spokojnie. Skoro frajda i zabawa na sto dwa, że aż serce się raduje a oko cieszy. Skoro jedno z drugim tak pięknie, a nad tych dwojgiem trzeci, to ja ucieknę.
Czmychnę po angielsku, chyłkiem jak złodziej o zmroku wymknę się. Nikt nie zauważy, co tu się wydarzy. Za chwilę, na chwilę. Na pół godzinki skromne. Taki mam plan, chytry plan.

Wstaję wolno, bezszelestnie, nie pozostawiając po sobie nic. Choćby nikłego zapachu, czy podmuchu powietrza. Jak cień przemykam korytarzem i już zamykam się. Już jestem za zamkniętymi drzwiami, w łazience w beżach i brązach. Zaopatrzona jestem w obietnicę spokoju, luksusu i urody niezwykłej.
Obietnica ukryta jest w saszetkach. Dwóch. jedna kosztowała cztery pięćdziesiąt, druga dwa siedemdziesiąt. Domowe spa w dwóch saszetkach. Imitacja spa za siedem dwadzieścia. 

Leżę w wannie wypaćkana obietnicą urody. Dźwięk wentylatora imituje szum fal. Odkładający się na armaturze kamień imituje rafę koralową. Cisza i spokój, za drzwiami zabawa na sto dwa. Nie kłamali. Dobrze ulokowane siedem dwadzieścia. Spa, spa...Ciiii....Spa...

Mamoooooooo!Krzyk za drzwiami sygnalizuje, że ubaw po pachy dobiegł końca. Wróży to również koniec mojego spokoju. Nie. Nie poddam się. Nie znajdą mnie. Nie spanikuję.
Zanurzam się cała w wodzie imitującej ocean. Uroda z saszetki pierwszej, rozpływa się właśnie w jego wodach. Nie mam czym oddychać, a pod zamkniętymi powiekami widzę już czerwone plamy. Wynurzam się, łapczywie szukając powietrza. Gdy otwieram oczy, widzę pochylonego nade mną Młodszego. Mamo, tu! Myniu, myniu tu! I już ładuje mi się do wanny. W tych rajtkach, z tą pieluchą. W ostatnim momencie, niemalże w locie, udaje mi sie go rozebrać.
Siedzimy razem, gdy przybiega Starsza. No przecież nie może być gorsza. Nie jest gorsza. Chyba tylko ja słyszę swoje protesty.
Już we troje. One zadowolone, a ja mniej. Siedzimy. Ja nogi mam podkurczone, z kolanami pod brodą. Oni moszczą się w wannie niewielkiej. Smarują się wzajemnie urodą z saszetki drugiej.

Ja wybuliłam siedem dwadzieścia, a z obietnicy ukrytej w dwóch saszetkach korzystają bezczelnie jeszcze trzy konie, krowa, koza, samochód strażacki, motorówka Lego, lalka Barbie, plastikowa pani w fioletowym kapeluszu, gumowy helikopter. I coś jeszcze, co wbija mi się w tyłek.
Wentylator wkurza, kamieniowi na armaturze przyrzekam rychłą śmierć przy okazji przedświątecznych porządków. Dwa blond potwory zalewają łazienkę, a ja chętnie zalałabym się łzami. Gdzie "ciiii...", gdzie "spa"? Gdzie cisza, spokój, luksus i uroda? Nie dochowali obietnicy, a może to ja nie doczytałam czegoś w opisie? Może tam był jakiś tekst z gwiazdką? Że nie dotyczy jakiejś tam grupy społecznej, ta obietnica w saszetce. Że nie dotyczy matek z dziećmi za drzwiami.

Potwory spacyfikowały moje spa. Spaprały moje wspaniałe pół godziny, urządzając sobie sparing w wannie. Spaprały, spartoliły mój chytry plan. Jakby spauzować nie mogły na pół godziny. Spać iść, na przykład, a nie do spazmów mnie doprowadzać.
Łazienka zalana. Konie, krowa i koza unoszą się na powierzchni wody niczym ofiary powodzi.
Pani w fioletowym kapeluszu ocieka urodą za dwa siedemdziesiąt. Przynajmniej ona skorzystała.



5 marca 2013

Dziki seks na łące

...lat temu...(o, zgrozo!) kilkanaście...
 
Bo takie futerkowce to mają zajebiście. Wyszeptała pod nosem Baśka, gdy znudzone siedziałyśmy na jakimś wykładzie obserwując to, co dzieje się za oknem. A działo się głupio. Był początek marca, a z nieba padało błoto.
Ale...w jakim sensie "zajebiście"? Że co one takiego zajebistego? I jakie "futerkowce"??? Oprzytomniałam nagle, rażona informacją, że w zaistniałych warunkach pogodowo- geopolitycznych ktokolwiek może mieć zajebiście.
No...takie co śpią. Przez zimę śpią. Bo wiesz: jesienią nażreć to się takie może, że aż mu to futro w szwach pęka, zimę prześpi w ciepłej gawrze, wiosną za to budzi się szczupłe i szczęśliwe, że zimę przespało. No, i ogólnie wychodzi to takie szczupłe i szczęśliwe, i przez kilka najbliższych tygodni uprawia dziki seks na łące. I ogólnie, taki futerkowiec to ma fun.
No ma... No ma zajebiście taki futerkowiec. Przytaknęłam przytomnie, obserwując błoto za oknem. A wykład trwał. I trwał w nieskończoność.

...dzisiaj w godzinach porannych...

Oszalałaś kobieto! Zwariowałaś zupełnie! Odbiło ci! Od nadmiaru powietrza? Słońca? Witaminy D? Opanuj się! Opętało cię co? Że jakie złe licho na ten przykład?

Od razu tam "opętało". Phi! Od razu tam "złe". 
Ojeju, wielkie mi halo. A może ja. Może ja się po prostu obudziłam, co? Wyszłam ze swojej gawry. Z hibernacji niby takiej, co? Takiej emocjonalno-mentalnej. No nie żyję najzwyczajniej, gdy słota i szaruga. I przez pół roku każdego roku, od trzydziestu kilku lat zastanawiam się. Czym takim przegibałam sobie w życiu poprzednim, że w obecnym ulokowana zostałam pod tą szerokością geograficzną. Może ja jednak takim futerkowcem w głębi duszy  jestem?

Od razu tam "opętało". Phi!
Że co? Że latam od rana do wieczora jak kot z pęcherzem? I w dupie pieprz jakbym miała, latam? Ty się ciesz, że ja tylko tak. Że na przykład po łące nie latam, dzikiego seksu oczekując. Tygodniami!

Ja tylko...na początek cięcia. Drzewek cięcia, krzewów cięcia, włosów cięcie. Trawnika areacja i ogólna witaminizacja. Dom wywrócić na lewą stronę i strzepnąć jak kołdrę puchową. Kurz wytrzepać. Bym chciała. Okna pomyć. Firany... No, firany to nowe by mogły być. A w ogóle to remoncik mały by się przydał. Toż to ruina jakaś. Tak więc fryzjer, kosmetyczka... Co tam jeszcze... Dieta! Tak! Dieta! Będę. Od jutra. Jakieś trzy godziny pewnie wytrzymam. Wystarczy. Ciuchy! Buty, torebka. I szmatki jakieś ładne i trendi na moją nową, po diecie sylwetkę. W ogóle, zmienię imidż i dizajn. I glamur będę. Jessssusss! Samochód! Koła, opony, wymiana i myjnia. Wewnątrz i na zewnątrz. Odżywki do kwiatów i paznokci. I w życiu zmienię tyle, że ho ho! Karierę robić będę! O! Zawodową i domową. W międzyczasie nowe dziecko! Nie krzyw mi się tu! Bociany latają, fruwają nad domami! No dobra...dziecko nie. To ja jeszcze koce wypiorę, książki na regałach poodkurzam i nawet szczoteczki do zębów powymieniam. Szafa! Swetry! Wyrzucam! 
Co? Po co?
Po co mam przyjść? Przecież swetry wyrzucam z szafy przepastnej! 
Na pogody prognozę popatrzeć mam? Po co?
A... Wraca... Zima wraca... A...No dobra...
To, wiesz co? To ja te swetry zostawiam. Tutaj je położę, okej?
I idę. Idę spać dalej.
Dobranoc.