31 stycznia 2012

Bajka bez morału


Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami, w Krainie Wiecznej Szczęśliwości żyli sobie Ona i On. Byli młodzi, pełni życia i ambicji. Piękni swoją młodością i świeżością. Świeżością swoich ciał, myśli i zachowań. Świat, który ich otaczał był malowniczy, jasny i przejrzysty. Wszystko cudownie proste i wytłumaczalne. Ich romantyczne fantazje wydawały się realne do spełnienia.  Tylko w takim świecie można się przypadkowo spotkać, by potem młodzieńczo i romantycznie zakochać. Od pierwszego wejrzenia, po prostu. Opanowało więc ich  szaleństwo i młodzieńczy entuzjazm. Jedynie starsi mieszkańcy krainy ze zdziwieniem kiwali głowami. Ale Ona i On niesieni namiętnością i wszechobecną w ich życiu miłością wiedzieli, że razem pokonają wszystkie demony, wszystkie przeszkody. Czuli, że uczucie, które ich wypełnia tak bardzo umacnia, dodaje sił. Pewnego cudownego dnia stwierdzili: skoro  jesteśmy piękni i młodzi, jest nam ze sobą dobrze jak nikomu innemu w całym wszechświecie -  załóżmy rodzinę i żyjmy długo i szczęśliwie. Bo przecież w bajkach tak zawsze jest. Jak postanowili, tak uczynili. Zaczęło się życie. Ten jeszcze niedawno piękny i malowniczy świat stawał się coraz bardziej szary. Powietrze robiło się ciężkie i duszące. Bohaterowie naszej bajki czasami otwierali szeroko okna, wpuszczali do siebie, do związku trochę powietrza, ale orzeźwienie to trwało krótko. Wszystko traciło kolor, tęcza nad ich domem stawała się bledsza i robiło się tak jakoś ciasno. Każdego dnia, wraz z porannym prysznicem zmywali z siebie swoje piękno. Z czasem ugrzęźli w koleinach nieporozumień. On w jej oczach był już tylko zazdrosnym rutyniarzem. Ona jawiła mu się jako niezrealizowana zawodowo frustratka. Złe trole zamieszkujące Krainę Wiecznej Szczęśliwości wyssały z nich wzajemne zainteresowanie sobą. Każdy, coraz bardziej ponury dzień przynosił coraz to większe zmęczenie. Oboje stawali się coraz bardziej  zamknięci. Zniknęła namiętność a jej miejsce zajęła bolesna pustka. Jego dowcipy już przestały ją śmieszyć, a dotyk powodował w niej jedynie obrzydzenie. Nikt nie wiedział, kiedy ten piękny, idealistyczny, zbudowany na wzajemnej fascynacji związek zaczął się rozpadać. Nikt nie wie, co było właściwą przyczyną, zapalnikiem. Zapewne wiele wzajemnych pretensji wynikło z wewnętrznego niespełnienia. Ich głównym problemem stała się bowiem zwyczajność.  Oboje  czegoś od życia pragnęli, ale nie potrafili po to sięgnąć. Bo nie byli wystarczająco uzdolnieni - jak ona, lub wytrwali - jak on. Wszystkie najmądrzejsze głowy zastanawiały się - gdzie leży wina? Wyrocznia spytana o radę nie potrafiła im pomóc. On stał się zapuszczony, ona emocjonalnie wycofana. Przestali rozmawiać, a zaczęli jedynie wyrzucać z siebie kolejne pretensje. Pozwolili, by zabiła ich proza życia, by dopadł ich schemat. I nie potrafili, albo nie chcieli tego naprawić. W Krainie Wiecznej Szczęśliwości zrobiło się za ciasno dla ich dwojga.

*********************

Nie lubię komedii romantycznych. Lubię filmy o miłości. Różnica między nimi, według mnie, polega na tym, że te o miłości nie kończą się happy endem. Może dlatego historie te wydają mi się bardziej prawdziwe. Bolesne, czasami wstrząsające, pełne emocji ale bliższe. Taki jest właśnie film „Blue Valentine”. Tu nie ma udawania i zabawy w miłość.  Nie wiem, jakim cudem mogłam ten obraz przeoczyć (jest z 2010 roku), ale cieszę się, że w końcu obejrzałam. Jeżeli ktoś z Was także jeszcze nie widział - polecam. Intymne i surowe kino.  Rewelacyjne tu jest wszystko, począwszy od scenariusza poprzez reżyserię i montaż. O aktorstwie Michelle Williams i Ryana Goslinga bez sensu się rozpisywać. To trzeba zobaczyć. Ten film zostaje. Pewnie dlatego, że choćbyście bardzo się bronili - znajdziecie tu cząstkę siebie. Przykro mi. Kraina Wiecznej Szczęśliwości istnieje tylko w bajkach.

                                                            
Blue Valentine, 2010,USA,reż.Derek Cianfrance


 

27 stycznia 2012

Wina i kara

Ależ zapraszam, zapraszam… Dlaczego państwo w korytarzu stoją? Zapraszam serdecznie, miejsca proszę zająć. O, tu. Tu na przykład proszę usiąść. Tutaj też jest wolne krzesło. Tak. Dobrze. No ale dlaczego miejsc z przodu nikt nie zajmuje? Proszę państwa! Co pan mówi? Że niby co? Tak, tak, dla spóźnialskich niech zostaną…. No dobrze, osiemnasta wybiła, możemy zacząć.

Siadają więc. Kulą się na tych małych krzesełkach. Jeden - długopis gryzie, drugi – karteczkę sobie rwie, trzeci – coś tam na ławce bazgroli. Bladzi i zestresowani. Rozglądają się nerwowo dookoła.  Inni – dziwnym, nerwowym śmiechem próbują zagłuszyć niepewność. Jest też grupa tak zwanych twardzieli. Patrzy taki spode łba, ręce założone na piersi (postawa zamknięta),  w cwaniacki uśmieszek uzbrojony daje wszystkim sygnał: mi to mogą naskoczyć. Nikt nie zajmuje pierwszych miejsc. Jakby wyszkoleni byli. Wchodzi do pomieszczenia i niczym gazela, na najdalsze puste krzesło wskakuje. Siedzą i czekają. Noga na nogę. Prawa na lewą. Lewa na prawą. Torebka na kolanach. Torebka na ziemi. Zawartość portfela w niepokoju sprawdzają. Rozglądają się. Niektórzy mają wrażenie jakby czas się cofnął i koszmar powrócił.  Przed oczami bure tafle. Na ścianach wiszą wycinki z gazet, jakieś zdjęcia, bazgroły. I ten zapach. Co ja piszę? Smród! Specyficzny, budzący szarobure wspomnienia. Tu paprotka, tam śmierdząca gąbka. Siedzą i słuchają. Wpędzeni w poczucie winy za swoją pedagogiczną nieudolność. Głowy spuszczone. Paznokcie skubią. Rumieniec oblewa niejedną twarz.  Czasami ktoś się odezwie, z propozycją jakąś na przykład. Z wnioskiem jakimś formalnym. Durnym i nic nie wnoszącym, najczęściej. I dyskusja się zaczyna i ping pong na argumenty. A czas płynie tik tak. Wyjść by się już chciało. Wydostać i świeżym powietrzem pooddychać. Do domu iść. A tu diabeł w niektórych wstąpił, bo propozycje i wnioski mnożą na potęgę. Stołów do ping ponga nie starcza, graczy tylu się znalazło. Stres i skrępowanie minęły. Teraz dominują zawziętość, złośliwość i czysta głupota.  Poruszenie i gwar. Tak jakby zapomnieli, po co tu są.

A po drugiej stronie stoi ona. Na jej przemęczonej twarzy maluje się frustracja, bije  poczucie niedocenienia. Jeszcze niby ma ochotę coś zrobić, czegoś dokonać, ale po co? Za jakie grzechy? Za jakie pieniądze? Ideały się schowały. Więc mówi, że źle, niedobrze, niegrzecznie, ordynarnie, chamsko i  ogólnie sił już nie ma.

Obie ze stron obawiają się siebie wzajemnie. Przyjmują postawę obronną w oczekiwaniu na atak. Daje się odczuć, że wcale nie chcą siebie słuchać, nie chcą współpracować. Mają podobną strategię: chcą wyjść z tej konfrontacji obronna ręką. No bo przecież skoro jest źle, to ktoś za to odpowiada. Ktoś musi być winny. 

A winny winien być ukarany. 

Ukarane będzie dziecko, jak tylko mamusia i tatuś wrócą z wywiadówki.




23 stycznia 2012

Gdyby babcia...


Po kilku ostatnich tygodniach, kiedy to do moich podstawowych zajęć należało wycieranie zasmarkanych nosów, mierzenie temperatur, wysysanie smarków, wycieranie rzygów, rejestrowania kolejnych to odcieni bladości u moich dzieci, nastąpiła cisza w temacie choroby. Na trzy dni.

Teraz ja zapadłam, popadłam, poległam…

Dnia Babci nie da się przesunąć, więc ogarniamy to swoje małe towarzystwo i pomagamy im się stawić w weekend u Szanownych Babć… …Babciu, babciu cóż Ci dam… I siedzę przy tych stołach i jem te kotlety i torty… Jedno serce tylko mam…… Bez sensu, bo i tak smaku przez chorobę nie czuję…. A w tym sercu róży kwiat… I pot mnie zalewa i fale gorąca i czuję że zaraz eksploduję lub pod stół pierdolnę… Babciu, Babciu żyj sto lat!!!

W  domu. Włączam telewizor a tam prezentacja najmłodszych babć w Polsce. Jedna z nich okazuje się być moją rówieśniczką. Kolana się pode mną uginają. Jak to możliwe?!? Mimo tego, że myślenie mam spowolnione jakieś siedem tysięcy razy, w końcu udaje mi się policzyć. Możliwe… Nieźle. Nafaszerowana lekami i schowana pod kołdrą czytam jakieś zaległe artykuły. Wywiad z Korą w Wysokich Obcasach nosi znamienny tytuł: „Babcia to brzydkie słowo”. Szanuję ją za twórczość, dorobek artystyczny, za osobowość ale współczesna Kora wydaje mi się nudna i pretensjonalna. Rozmowa z nią mnie usypia. Zimno. Gorąco. Dreszcze. Zwidy i majaki. I nagle, w tej malignie,  serce zaczyna mocniej bić, oddech staje się krótki i z siłą meteorytu uderza we mnie świadomość: zostanę babcią! Nie teraz. Za lat kilkanaście. Ale przecież istnieje duże prawdopodobieństwo, że ja  TEŻ BĘDĘ BABCIĄ! Przyjdzie do mnie taki Mały Człowiek z trzema tulipanami przez mróz srogo potraktowanymi, z tą bombonierką z wiśniami w alkoholu. Przyjdzie, coś tam wyduka, oślinionego buziaka na mojej pomarszczonej twarzy zostawi i smarkiem swoim styczniowym zahaczy. Więc wyskoczę z tortem i kotletem. A Mały Człowiek usiądzie mi na kolanach  i spyta: babciu, opowiesz mi jakąś historię ze swojego życia?

I co ja odpowiem? Przecież po froncie wojennym nie biegam, fastrygując rozczłonkowanych żołnierzy. Nie trwonię w Monte Carlo majątków moich sześciu byłych mężów, siedząc na kolanach u księcia Alberta. Do obrazu żadnego nie pozuję, w rajdzie Dakar nie startuję, nikt się o mnie nie pojedynkuje. Świata nie naprawiam, Himalajów nie zdobywam, nawet romansu płomiennego  nie przeżywam (mąż to będzie czytał). Książek nie pisuję, sportów ekstremalnych nie trenuję.  Żaden jacht nie nosi mojego imienia…

…i niech nic w moim życiu się nie zmienia, czego jako potencjalna babcia sobie bardzo życzę.


19 stycznia 2012

Humor z szalupy

Zamiar był zacny.

Dziś miało być zabawnie.

Nie będzie.


Jest tu spokojnie. Może nawet za spokojnie. Takie sobie przemyślenia. Blog ten nie ocieka krwią, nie kipi seksem. Nie opisuję tutaj przygód moich latorośli. Nie jest to również laurka, pocztówka, pean, czy jak tam zwał, na cześć i chwałę rodziny w szerokim tego znaczeniu i rozumieniu. Nie nawołuję tu nawet do nienawiści czy dyskryminowania wszelakich mniejszości. Ekshibicjonizmu również za bardzo nie uprawiam. Nuda.

Dziś miało być śmiesznie. Zapewniam, że czasami dysponuję poczuciem humoru. Z lekka zjadliwym, nieco zbereźnym, dość absurdalnym – ale jednak. Chciałam dobrze. Dla Wszystkich i dla siebie. Bo przecież śmiech ma właściwości terapeutyczne. Dzięki niemu organizm zostaje lepiej dotleniony, mózg lepiej pracuje, poprawia się koncentracja, sprawność i refleks. A do tego nic nie kosztuje.

Nie da rady. Zostałam znokautowana pewną wypowiedzią. Podejrzewam, że nawet sam Woody Allen zwija się teraz w konwulsjach opętany zazdrością, iż to nie on jest autorem tejże. Otóż mam na myśli wypowiedź niejakiego pana kapitana Schettino, który swoją ucieczkę z tonącego wycieczkowca  tłumaczy, iż pośliznął się wpadając prosto do szalupy ratunkowej. Nie mam słów. Cóż, tonący brzytwy się chwyta.

Nie będzie śmiesznie również dlatego, że nastrój niehalo. Dopadła mnie ta moja styczniowo-lutowa nostalgia, melancholia i cholera wie, co jeszcze. Humor próbuję sobie poprawić na różne sposoby. Wczoraj włączyłam film. Z grona tych, którymi dysponuję i z ich opisów wnioskowałam, że wybieram najzabawniejszy. Chciałam się pośmiać. Moje zaskoczenie było dość spore, gdy po kilku minutach oglądania okazało się, że: główny bohater choruje na  wybitnie rzadką odmianę nowotworu kręgosłupa; większość życia spędza z nader przygłupawym aczkolwiek oddanym przyjacielem; z ojcem o problemach nie może sobie pogadać, bo ten cierpi na Alzheimera; nadopiekuńcza matka chciałaby rezydować w każdej sferze jego życia; dziewczyna go najpierw zdradziła, a potem opuściła; kompan w chorobie zmarł; psychoterapeutka pierwsze kroki w zawodzie ćwiczy na nim;  jego wiernym towarzyszem jest mega szkaradny pies typu chart wyścigowy na emeryturze. Obejrzałam.
Film spełnił swoją rolę.
Humor mi się poprawił.
Nie miał wyjścia.

                                                                                     aut. Georgiana Chitac

16 stycznia 2012

Rzeź na balu karnawałowym


Karnawał wymyślono po to, by oczyszczał. Na ten czas zawieszano obowiązujące zasady obyczajowe  i moralne. Odwróceniu ulegały normy kulturowe, ale przede wszystkim role społeczne. Żebrak stawał się królem, zakonnica dziwką, ministranci zajmowali miejsca biskupów. Był to czas „świata na opak”, parodii życia. Taniec, zabawa a przede wszystkim śmiech miały moc oczyszczającą. Wszystko po to, by od środy popielcowej wbić się w jakże znane kanony i konwenanse.
To, co przeżywamy obecnie jest jedynie cieniem, drobną namiastką tego, czym dawniej były szaleństwa karnawałowe. 

Sobotni wieczór. Dzieci  spakowane i wywiezione ramach akcji ”zacieśniamy więzy z dziadkami”. Na tę jedną dobę, w myśl idei karnawału zmieniam, zamieniam, odwracam wszystko, co popadnie. Zaczynam od siebie.  Dżinsy i sprany T-shirt z enigmatycznym nadrukiem zamieniam na kieckę, domowe japonki na szpilki, proste włosy skręcam w niesforne loki. Maluję oczy-by mieć czym widzieć, usta-by mieć czym pić. Przyda się jeszcze trochę kości policzkowych. No…może być. Radio „trzy” zmieniam na radio Złote Przeboje.  Jeszcze trochę perfum, jeszcze barszcz doprawiam, zapalam na stole świece. Dzwonek do drzwi. Przychodzą. Od kilkunastu lat Ci Sami, Niezmienni. W pierwszej godzinie jeszcze w tych garniturkach i gorsetach życia codziennego. Z problemami, stresami, pracami, dziećmi, rodzicami, urzędami, kredytami i lekarzami. Wiem, kto zajmie które miejsce przy stole, wiem jak potoczą się dialogi. W kuchni podgrzewam kolację a Oni odgrzewają anegdoty. Zawsze te same i, o dziwo, zawsze tak samo śmieszne. No to po jednym. A pamiętacie? Jasne, że zatańczę. Z tobą zawsze.  A pamiętasz? Wypijmy! I odprawiamy te nasze Dionizje.  I obrót i dwa na jeden. A pamiętasz? Mijają godziny. Nikt nie chce myśleć, z jakim bagażem codzienności tu przyszedł. Uległa ona chwilowemu zawieszeniu. No to po jednym! A pamiętasz?  Wirujemy, wygłupiamy się. Zawsze znajdzie się ktoś, kto chętnie pełni rolę karnawałowego błazna. No to po jednym! Drugim! Trzecim!  Ktoś płacze, ktoś się kłóci, komuś niedobrze. Wykonujemy nasz taniec plemienny przy Modern Talking by zaraz drzeć się z Kazikiem, że „mój dom murem podzielony, podzielone murem schody”.  Szósta rano. Spać. Trzeba by. Zaraz będzie świtać a ze świtem obudzą  się nasze demony, nasze sprawy codzienne. Znów będziemy rodzicami, pracownikami, szefami, petentami.
Niedziela wieczór. Głowa jeszcze trochę boli. Omijam lustra, by nie widzieć swojej wymiętej twarzy. Zastanawiam się, czy  było warto? Długo nie czekam na odpowiedź. Telefon. I słyszę: „jak dobrze tak odreagować, wyrzucić wszystko z siebie, pobyć sobą”.

Bohaterowie „Rzezi” Polańskiego nie maja tyle szczęścia. Podejrzewam, że nie mają swojego plemienia. Ewidentnie nie mają gdzie lub z kim odreagować codzienności.
Są to  dwa małżeństwa reprezentujące amerykańską klasę średnią. Mocno osadzeni w konwenansach, normach obyczajowych i społecznych. Tak mocno osadzonych, że trudno jest im spojrzeć z dystansu na swoje życie.  Pretekstem do spotkania jest incydent z udziałem ich dzieci. Początkowo obie pary, uważające się za ludzi dojrzałych i kulturalnych, zamierzają rozmawiać spokojnie i rzeczowo uzgodnić wspólne stanowisko. Rozmowa zbacza jednak na inne tory i tematy. Coraz bardziej przypomina walkę. Wyzwalają się emocje, gorycz, ujawniają agresja, frustracja oraz emocjonalne problemy gospodarzy i gości.
Nie chcę pisać więcej. Film polecam. Świetne kreacje aktorskie  i rewelacyjne dialogi powodują, że narastające napięcie w  filmie możemy rozładować oczyszczającym śmiechem.


                                                                     aut. Georgiana Chitac






12 stycznia 2012

Kawa z Kuźniarem



W tamtym życiu, (czyli kiedy byłam dużo młodsza, dużo głupsza, wiecznie zbuntowana i święcie przekonana o tym, że znam się na życiu i ludziach jak mało kto) uwielbiałam długo spać. Do szału doprowadzał mnie poranny ryk odkurzacza w duecie z pralką wirnikową. Instrumenty w orkiestrze mojej Mamy. Drażnił mnie zapach rosołu roznoszący się po domu o ósmej rano. Przecież dopiero, co się położyłam. Przecież nie wiem czy będę w stanie wziąć śniadanie do ust. Przecież w uszach jeszcze dźwięczy Rysiek Riedel i whisky jego żona. Ósma rano. Środek nocy.  Rosół.

Teraz nieco się zmieniło.  Jestem dużo starsza, niewiele mądrzejsza, bunt powiedział good bye i poszedł w siną, życie i ludzie stanowią dla mnie nie lada tajemnicę a ja uwielbiam poranki. Trzy czwarte mojej rodziny śpi a ja delektuję się ciszą i spokojem. To mój czas. Włączam ekspres. Pilotem zapraszam do siebie Jarka Kuźniara. I siedzimy sobie. On za swoim stołem, ze swoim laptopem, ze swoją kawą, ubrany i wyżelowany, odchudzony, by wpasować się w ekran konwencję ramówkę i "tevałenoskie" garnitury. Z uśmiechem i pewnością siebie mówi: „wstajesz i wiesz”. I ja przy swoim stole, ze swoim laptopem, ze swoją kawą, potargana, w wybitnie mało twarzowym, turkusowym szlafroku, na wiecznej diecie nieprzynoszącej efektów. Zbieram myśli i siły zanim wskoczę w ramówkę mojego życia. Bez przerwy na reklamy. Jarek zdaje mi skrócony raport: kto dziś naciśnie czerwony guzik, za ile kupiłabym franka gdybym tylko chciała, czy za rogiem mojej ulicy nie czai się tsunami, czy Europa się dźwignie, że w Suwałkach aktualnie siedemnaście stopni w plusie a w RPA spadło metr śniegu, czy Carla Bruni przewinęła już dziś  córkę.

 A ja siedzę. Kolejne łyki kawy spłukują ołów z moich powiek. I słucham i oglądam i rozkoszuję się każdą minutą tego świętego czasu. Mojego czasu. Bo jeszcze chwila, jeszcze kilka minut i to ja będę główną prowadzącą. Zaraz zacznie się moje „wstajesz- i gówno wiesz”. Zacznę swój koncert: Zęby umyte?   Nie nie nie – nie wolno jeść kwiatka!   A lekcje na pewno zrobione?  Nie nie nie - ziemi też nie wolno jeść!   A dlaczego masz w plecaku śniadanie sprzed tygodnia? Nie nie nie - nie wkładamy paluszków do kontaktu!   Błagam, sprzątnij w pokoju. Nie nie nie - nie wchodzimy do zmywarki. Tak, dobrze, wieczorem pogramy w bierki. Nie nie nie - CIF nie jest do picia! Tak, tańczysz o wiele lepiej niż Shakira. Dobrze, będzie dziś pomidorowa…siedemnasty raz w tym tygodniu.

Jarek zasypuje swojego kolejnego gościa pytaniami nie bardzo dając mu dojść do słowa, a ja już prawie w pełnym rynsztunku. Bo za chwilę drzwi od sypialni otworzą się. Ale mam jeszcze chwilkę. Jeszcze dwa łyki i pól artykułu w necie. I czytam o tym, że podobno każdy z nas prowadzi trzy rodzaje życia: publiczne, prywatne i sekretne. Jestem w stanie się zgodzić.   Ale dla mnie jest jeszcze to czwarte - życie sieciowe. Przecież wpływ internetu na naszą codzienność, doświadczenia i relacje jest jak najbardziej istotny. Komunikujemy się, zaspakajamy potrzeby, wyrażamy siebie. Internet kształtuje sposób, w jaki odbieramy świat wokół. Życie publiczne, prywatne, sekretne i to on-line przenikają się wzajemnie, uzupełniają. Chciałabym jeszcze pomyśleć, ułożyć, zdefiniować ale…
Jarek znęca się nad pogodynką. Słyszę kroki. Bose stópki.  Jarek daje pogodynce siedem sekund na przedstawienie prognozy. Jarek znika. Disney Channel. Mamy nowych gości: Fineasz, Ferb i Doktor Dundersztyc…. Witam, witam Panów, zapraszam do stołu, dziś płatki na śniadanie… No więc startuję ze swoim repertuarem:
 –Zęby umyte?
 –Nie…za chwilę… Ale mamo….dopiero ósma a ty już gotujesz rosół?

9 stycznia 2012

Granice


Potrzebuję granic. Ale czy tylko ja?  Olga Tokarczuk pisała, że granice potrzebne są ludziom jak powietrze. Bez granic, każdego rodzaju, nie wiedzielibyśmy, jak żyć; ani kim jesteśmy, ani co mamy do zrobienia. Wiadomo- u każdego mają one inną rozpiętość, ale służą zazwyczaj temu samemu. Granice są po to, aby nam pokazać, że istnieją rzeczy, których nie można przekroczyć. Dzięki nim zaczynamy lubić siebie a czasami powodują, że trudno nam spojrzeć w lustro. Bo granice pozwalają nam zachować twarz. Bywa, że przekroczenie ich wiąże się ze zniszczeniem jednostki, demoralizacją a niekiedy z ostracyzmem.

Ale przecież z drugiej strony są mobilizacją, siłą napędową, motorem do działania, inspiracją, trampoliną. Dla wielu z nas granice istnieją właśnie po to, by je przekraczać, by wystawiać na próbę swój organizm, psychikę, emocje. Są esencją istnienia. Tylko przy ich przekraczaniu czuje się ten podniecający dreszcz. Dzięki nim odnosimy wrażenie, że odbijamy się od czegoś. Graniczne może być trzaśnięcie drzwiami i pozostawienie za nimi dotychczasowego życia. Pozwalają odkryć nam na nowo siebie. To właśnie one wzniecają odwieczną ciekawość ludzką, dzięki której świat pędzi do przodu jak oszalały.

Istnieje w przyrodzie również takie zjawisko jak data graniczna. Niekiedy związana jest z ważnym wydarzeniem życiowym, ale najczęściej przypada ona na pierwszy dzień nowego roku. W następnej kolejności jest to dzień urodzin. Co łączy te dni, co je spina w klamrę? Otóż-postanowienia. Niech podniesie rękę ten, kto nigdy pierwszego stycznia lub w dniu, gdy zdmuchiwał świeczki na torcie nie postanowił sobie czegoś? Schudnę-przytyję, rzucę palenie-zacznę palić, rzucę ją/jego-zakocham się, zaproszę-wyproszę, wyjadę-wrócę, zadzwonię-już nigdy się nie odezwę, itp.
A teraz niech rękę podniesie ta osoba, która w stu procentach wykonała obietnicę złożoną sobie w dniu zero? No właśnie….

Tak też ma się sprawa ze mną. Ponieważ moje urodziny przypadają w pierwszych dniach stycznia, postanowieniowe ciśnienie jest podwójne.  Nie daje mi żyć. Męczy, dręczy, świdruje w każdej komórce, wlecze się za mną jak ten mały stworek z reklamy serka. Bronię się, przecież wiem, że to nie ma sensu, że nigdy się nie udało, że to takie banalne. A stworek dalej swoje. W końcu w akcie kapitulacji wywieszam białą flagę i wypisuję na niej swoje postanowienia.  Zadowolony z siebie zgredek wymusza na mnie wielkie słowa, obietnice, podpisywanie cyrografów i na kolejny rok odchodzi.  Później już tylko działam. A właściwie nie działam. Na postanowieniu z reguły się kończy.
Teraz ma być inaczej. Teraz postanowiłam mieć bloga. Co prawda myśl ta kołatała mi się w głowie od kilku miesięcy, ale zawsze był „nietenczas”. Cóż, widocznie potrzebowałam daty granicznej, punktu zero jak na linijce. Od czegoś trzeba zacząć.

Nie wiem jak tu będzie. Wszystko jest jeszcze dość rozmazane. Ale wiem jedno-potrzebuję obecnie tego miejsca. Komentujcie, dyskutujcie, krytykujcie, wspierajcie, inspirujcie, chwalcie-za wszystko będę wdzięczna. Tym razem mam cholerną ochotę zaistnienia w tej małej grupie ludzi, dla których postanowienie nie było jedynie pustą obietnicą.  Jestem bez mapy, ale mam to fajne łaskotanie w żołądku zapowiadające, że może być ciekawie.

Tak więc, Mili Państwo, witam w moim czwartym życiu…