24 kwietnia 2012

Wisienka na torcie


Pytasz, skąd to wiem.
Pytasz, jak ja to czuję. 

Skąd wiem, że ktoś jest mi bliski? Skąd wiem, że na pewno jedziemy na tym samym wózku, patrząc w tę samą stronę? Skąd wiem, że możemy razem konie kraść, zawirować w tańcu i przesuwać paciorki w różańcu? 

Wiadomo. Liczy się to coś. To nieokreślone, nieopisywalne coś. Coś, co działa jak magnes, który przyciąga uwagę. Przyciąga myśli o drugiej osobie. To coś, co daje uwierzyć w telepatię (wiedziałam, że to ty dzwonisz)
Ważna jest rozmowa. I odpowiednie przełożenie ilości na jakość wypowiedzianych słów (-Cześć, u ciebie wszystko w porządku? – Nie bardzo. – Pomóc ci w czymś? Przyjechać? – Wolę, nie…- OK. Jakby co, to wiesz…?  -Wiem.)
Ważny jest szacunek i świadomość tego, że cokolwiek zrobię zostanę poddana krytyce za dany czyn, a nie za całokształt. Nie będę stracona, lecz skarcona.  Pewnie, że ważna jest wspólna przeszłość, wspomnienia, które działają na znajomość jak nity. Ale ważniejsze, gdy ktoś ten jest stałym bohaterem w wizualizacjach dotyczących  mojej przyszłości. 
Tak samo jak prawdomówność, cenię także umiejętność kłamania. Czasami po prostu wolę być okłamana. Czasami wolę świadomą nieświadomość. Nie zawsze ma się siły na konfrontację. Życie w świadomej nieświadomości pomaga wybrać właściwy moment do odparcia ataku.  
Dobrze jest wiedzieć, że zawsze mogę wskoczyć na kawę, piwo, albo tak po prostu. Sama świadomość tego  jest wystarczająca.
I u siebie, dobrze jest zawsze mieć otwarte drzwi. Zaparzoną kawę i schłodzone piwo, tak po prostu.  Bo może za chwilę...
Ważne by miał kto poklepać po plecach, i ważne jest umieć to zrobić. Ale nie tak, by ręka od niechcenia ześliznęła się z ramienia. 
Fajnie, gdy potrafimy wytrzymać wzajemnie te złe dni. Fajnie wiedzieć, dokąd udać się po pomoc i fajnie być pomocnym. Fajnie, gdy konflikt okazuje się konstruktywny. Tak cholernie ważna przy tym jest bezinteresowność. Zaufanie. To wszystko jest ważne. To wszystko świadczy. O czymś. O tym, że relacja jest dobra. I, że rokuje. Większość znajomości ponosi klęskę poddana tylu próbom. 

Ale jest jeszcze wisienka. Na ten tort składający się z różnych warstw, lepkich i ciężkich kremów, cierpkich owoców, twardych orzechów, lukru, pudru i czasami zwarzonej bitej śmietany. Jest jeszcze wisienka. Ta, bez  której tort wydaje się jakby niedokończony. Wisienka, która wieńczy dzieło dwóch lub dwojga osób starających się wykonać monstrualny tort – przekładaniec uczuć i postaw. 

To milczenie.
To, kiedy się wspólnie dobrze się milczy. Gdy milczenie nie jest krępujące, nie trzeba starać się zagadywać krępującej ciszy. Gdzie cisza nie jest nieznośnie głośna. 
Czas, gdy z kimś siedzisz, popijasz, odpalasz papierosa od papierosa, patrzysz w niewidzialny punkt w przestrzeni i…milczysz. I mimo milczenia wiesz wszystko. 
W tle Cohen, Dylan czy inna Adele.
Stąd wiem, że ktoś ten jest mi bliski.

                                         aut. Georgiana Chitac

16 kwietnia 2012

Źródło informacji


Widzi pani? Kłamią. Mówili, że będzie padać, i co? Nic. Ziemia jak wiór sucha. Zawsze kłamią. Ze wszystkim kłamią. I z Tuskiem, pani kłamią, i z emeryturami, ze stadionami i nawet z pogodą. Nie ma co im wierzyć. W nic nie ma co wierzyć. Im. Nikomu w zasadzie, mówię pani. Dlatego ja lubię tak tu posiedzieć. I prawdziwe życie obserwować.

O, jedzie. Zna go pani? To ten tu, od trzech lat mieszka. Spod piątki chyba jest. Czasami jak wariat popierdala. Dziecioki uważać muszą. A słyszała pani? Jak "co"? Że on kochankę ma! Noooo, mówię pani. Ma. A skąd ja wiem? Pani, ja w życiu już nie takie rzeczy widziałam. Nie, sama nie widziałam, ale córka mojej siostry w firmie sąsiadującej z jego firmą pracuje. I widziała. Co widziała? No mówię pani, TO widzieć musiała, bo ludzie gadają. Ja tam pani, cudzym życiem się nie interesuję, ale no cóż. Takie są fakty.

Co się dzieje na tym świecie? Sodomia i gomoria, pani. No mówię pani. Takie dzieci ładne. I żona taka nawet niczego sobie. Skromna i w ogóle. No ale takie rzeczy były, są i będą. Bo zresztą, zna pani tę, co tam za Iksińskimi mieszka? Nie? No jak, nie? No za Iksińskimi a przed tymi, co kredytu nie spłacają i eksmisja im grozi. Ja tam nikomu w portfel nie zaglądam, ale zawsze mówiłam, że żyją ponad stan. Jak to jej pani nie zna? Znać pani powinna. Takie to chodzi… Dla mnie, pani, lafirynda. Zwykła kurew to musi być. Sama mieszka, samochód zachodni, wypindrzone to i wyfiokowane chodzi. Na wycieczki podobno jeździ. W tropiki, pani. I z kim to jeździ, co? I za co? Ha! Ja tam szybko nie lubię oceniać ludzi, ale dla mnie to kurew jakaś musi być. Zresztą szwagierka też mówiła, że to chyba kurew. Bo szwagierka w biurze podróży pracuje i stąd wiem, że ona sama na te wycieczki jeździ. Czy tam lata.  I taka to potem omami niewinnego człowieka. Takiego spod piątki, dajmy na to.  

A jak się za nią gówniarze oglądają! Pani, mówię pani. Syn tych lekarzy szczególnie. Tak, on ponoć na medycynie jest. Wiadomo, tatuś załatwił. Bo nigdy to za mądre nie było. Nie, nie widziałam, ale bratanek mówił. Nie, nie mi. Z kolegą o tym rozmawiał. A ten kolega, pani, to ja bym głowę dała, że on homo czy jakiś inny niewiadomo. Ja tam nie wiem pani, do łóżka nikomu nie zaglądam, ale takie odstępstwa to już karane powinny być.

A mówię pani, niewyspana dzisiaj to jak tak jestem. Ziewam i ziewam, pani. Nie, nic mi nie dolega. Ale pani, ja w zaufaniu pani powiem. Ale największym zaufaniu, bo wiem, że pani nie powie. Co się działo u moich sąsiadów dzisiaj. W nocy. No tak, u tych. O widzi pani? Idzie! W okularach  ciemnych idzie. Wie pani, dlaczego? Jaka awantura była, pani. No nie wiem, pewnie on znowu spity, pani, przyszedł. A jakie wrzaski, a jakie huki i trzaski! Pani, no mówię pani. A te dzieci, pani, jak płakały. Całą noc płakały. Cała trójka. I chyba skulone w jednym kącie gdzieś były, bo tak z jednego miejsca było je tylko słychać. Że co? Pani, ja miałam zareagować?! Co ty mówisz, pani? Ja na policję miałam dzwonić?! No wie pani, ja tam w cudze sprawy się nie wtrącam. Życiem innych się nie interesuję.
Zresztą my tu gadu gadu, a ja się spieszę, pani. Zbierać się powinnam już. Jak to, dokąd? No wie pani? Tam gdzie zawsze o tej porze.
Do kościoła. 

                                                       aut. Georgiana Chitac

11 kwietnia 2012

ma-ma

Ma-ma. Powiedz ma-ma. No powiedz ma-ma. Mówię, mieszając w rondlu zupkę. Dla niego zupkę, bo cwaniak gotowych, słoiczkowych nie akceptuje. Pluje. Ja mieszam, twardość lub miękkość marchewki sprawdzam, a on sobie przy mnie siedzi. Na podłodze siedzi i pokrywkami się bawi. Z radia wydobywa się aktualny przebój raniąc przy okazji moje uszy, a on słyszy pierwsze takty i wpada w szał. Wymachując łapkami składa pokłony sobie tylko znanemu bożkowi. Jednocześnie podryguje. Nie przeraża mnie to, że może sobie zrobić krzywdę. Przeraża mnie  jego gust muzyczny.

Ma-ma. Powiedz ma-ma. No powiedz ma-ma. Mówię, całując jego małą pupkę. Wilgotną i pachnącą  pampersową  chusteczką. Zachwycam się małym cellulitem. Jedynie w  wykonaniu niemowlęcym cellulit jest rozczulający. Naszą intymną chwilę przerywa dzwonek telefonu, a on przykłada sobie dłoń do ucha krzycząc  ałooo!

Ma-ma. Powiedz ma-ma. No powiedz ma-ma. Mówię, kiedy niecierpliwie kręci się w wózku i błagalnie wyciąga do mnie rączki. Nie lubi tak jeździć, więc noszę go na rękach. Chodzimy razem po ogrodzie. Drogę przecina nam bezpańska, lokalna kocia piękność. Swoim dumnym krokiem mówi: ja nie wiem do kogo należę, wszak szkoda, by jeden mnie miał. Hau hau! Pokazuje na kotkę paluszkiem. Pies, kot, bocian, ryba. Wszystko jest hau, hau. W ten sposób odróżnia ludzi od zwierząt.

Ma-ma. Powiedz ma-ma. No powiedz ma-ma. Mówię, kiedy leżymy. Czas popołudniowej drzemki. Rolety spuszczone. Ciemno. Przez lekko uchylone okno słychać oszalałe od wiosny ptaki. Leżymy. Wtulony we mnie cwaniak chwyta moją dłoń i prowadzi na swoje udo. Każe się głaskać. Wycisza się. Przytomnieje, by zdać aktualny raport. Brrrrm brrrrm, co oznacza, że właśnie przejeżdżał ciągnik. Leżymy. Brrrm brrrm raportuje znów, ale tym razem chodzi o  F-16. One również oszalały. Wiosenne, czyste niebo daje pilotom możliwość, by dać upust podniebnym fanaberiom. 

Mądry chłopak, myślę. Więc powiedz ma-ma. W końcu powiedz to. Pozwól mi usłyszeć i delektować się tym pierwszym ma-ma, bo za jakiś czas słowo to, słyszane dwieście tysięcy razy dziennie, będzie zwyczajnie wkurzać.  Ma-ma. M-a-m-a. No proszę, przecież już tak wiele potrafisz. Leży przy mnie. Nasłuchuje. Za oknem ptaki, ciągnik i F-16. Młody wyłapuje każdy dźwięk, każdy odgłos.  Hau hau. Brrrm brrrm. Leży. No powiedz ma-ma. Nagle słychać charakterystyczny warkot diesla i trzaśnięcie drzwiami. Zrywa się, siada. W półmroku widzę jedynie dwa dolne zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu. Czy to już? To teraz?
I słyszę radosne, wyraźne i świadome:  tata!

                                                         aut. Georgiana Chitac

4 kwietnia 2012

Cud niepamięci

Pamięć porównuje się do szuflady z uzbieranymi przypadkiem szpargałami. Wrzucamy do niej to, co dziś nie jest nam potrzebne, choć kiedyś może i było. Są wspomnienia miłe i chętnie pielęgnowane, więc w naszej szufladzie przypominają one ładne i pachnące bibeloty.  Ale wiele jest również tych złych, przykrych czy nawet traumatycznych. Takie niepotrzebne wspomnienia można porównać na przykład skarpetek, które zgubiły swoją parę. A skarpetki są jak papużki nierozłączki, rozdzielone po prostu przestają żyć.  Są więc ludzie, którzy za nic nie potrafią się takich niepotrzebnych, samotnych skarpetek pozbyć ze swojej szuflady. Trzymają je niezdrowo w swoim umyśle, często zakurzone i śmierdzące.  Z upływem czasu, poupychane w szufladzie skarpetki mogą zacząć zatruwać życie, sączyć swój toksyczny jad.  Dlatego mądra natura wymyśliła pewien mechanizm obronny, polegający na  wyparciu ze świadomości niektórych reminiscencji o wydarzeniach przykrych lub wstydliwych. 

I pewnie ten właśnie mechanizm zadziałał w przypadku moich wspomnień z dzieciństwa dotyczących świąt wielkanocnych. Sama jestem zdumiona, ale  wspomnienia te są miłe. Znając doskonale charaktery, temperamenty i ogólne możliwości mojej rodziny (nie ukrywam, że ze mną na czele), przygotowania świąteczne NIE MOGŁY przebiegać spokojnie i bezkonfliktowo. Ale jakoś tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że malowałam pisanki, które później wieszałam na brzózkach i baziach w wazonie.   Pamiętam, że robiłam gniazdko, w którym wielkanocny zajączek miał zostawić dla mnie prezent. Pamiętam, że w Wielki Piątek wczesnym rankiem obrywaliśmy witką po gołych nogach „za boże rany”,  pamiętam chodzenie ze święconką (obowiązkowo w nowych butach, tych wiosennych), rezurekcję o szóstej rano w niedzielę, świąteczne śniadanie, lany poniedziałek i z niecierpliwością oczekiwane zjazdy rodzinne, spotkania z kuzynostwem. Wszystko cudowne, kolorowe przyjemne. Mało tego, Wielkanoc mojego dzieciństwa kojarzy mi się z piękną, słoneczną pogodą(!). Przyznaję, wspomnienia te są obrzydliwie i do wyrzygania idylliczne. Prosto jak z tandetnej reklamy mdłych czekoladowych jajeczek wielkanocnych. Bo dlaczego nie pamiętam świątecznej gonitwy z czasem, stresu, krzyków i zaharowanej matki? Przecież to musiało się odbywać. Mój umysł wyczyścił nawet wspomnienia o deszczowych świętach.

A może gdybym to pamiętała, święta spędzałabym przy hotelowym basenie w wyświechtanym Egipcie? Błogosławiona niepamięć. Niepamięć ratująca przed zamknięciem w zakładzie psychiatrycznym. Niepamięć, dzięki której powielam schemat. Po co? Nie wiem. Może po to, by zafundować dzieciom wspomnienia. Wspomnienia ze świąt. Nie wylatuję do Egiptu, tylko poddaję się tradycji. Tradycji mojej matki, babki i prababki. 

Mamy Wielki Tydzień. Aktualnie jego wielkość polega na tym, że  wszystko wtedy jest wielkie. Przede wszystkim, jest wielka chęć przygotowania świąt. I wielkie ciśnienie, by były miło wspominane. W mieście panują wielkie korki, a wielkie zatory na parkingach przed marketami prowadzą do wielkiego szału. W marketach owych są wielkie kolejki, w których stoją ludzie z wielkimi zakupami w koszykach. Wielkie są nadzieje, że święta będą udane, niezapomniane, rodzinne, wiosenne. Wielki jest też stres, że nadzieje te są złudne. W domach odbywają wielkie porządki, wielce wykańczające zresztą. Jest też wielkie zjadanie wielkich ilości jajecznicy z jajek wydmuchanych prosto ze skorupek spełniających normy unijne. Bo przecież te pisanki, ta tradycja, ta matka, babka i prababka. Co tam, że dziecko nabazgra trzy esy floresy, dorysuje na jajkowej głowie oczy z zezem i stwierdzi, że woli grać w iksboksa.  Jest wielkie gotowanie i wielkie są zakalce w babach wielkanocnych. Wielki Tydzień dobiega końca, wielkopiątkowy Chrystus resztkami sił dochodzi do ostatniej stacji swojej ostatniej drogi, po skroniach płyną mu strużki krwi a innym płyną krople potu od oparów kuchennych. W wielką Sobotę  jest jeszcze wielkie bieganie za chorągiewką z barankiem, bo dzieciak urządza wielkie wycie, że bez chorągiewki to on z koszyczkiem nie pójdzie. Ostatnie wielkie kłótnie o wielkie niedopowiedzenia. W niedzielę wielkie śniadanie skończy się wielkim beknięciem zapowiadającym wielką niestrawność. W poniedziałek wielkie lanie. Pompa z nieba przez cały dzień.

I to wszystko okraszone wielką nadzieją, że u moich  dzieci zadziała mechanizm wyparcia złych wspomnień i nie będą tego pamiętały, a uczepią się kurczowo jedynie miłych przebłysków tego szaleństwa. Automatycznie wyselekcjonują i odrzucą skarpetki bez pary, tak jak ja to zrobiłam.

                                                                         aut. Georgiana Chitac