22 listopada 2013

Za szkarłatną kurtyną


Jak za szkarłatną kurtyną. Ciężką, grubą, brudną. 
Przesiąkniętą smrodami i tonami kurzu, jakby ktoś ową storą starł brud z ostatnich lat i powiesił ją z powrotem. I nie wywiesił był ten ktoś tabliczki z ostrzeżeniem: "nie ruszaj, bo mocno się zakurzy". Wokół.

A jednak ktoś trąca. Chcący, niechcący, a może potrzebujący. Kurz miesza się z listopadową mgłą. Zlewa się z gnijącym błotem.
Na każde hasło "co słychać?", odzew "jest dobrze", "będzie dobrze" mówione bez patrzenia w oczy. Zesztywniałe usta i drżące dłonie natychmiast zdradzają nieudolnie skrywane kłamstwo. Udaję, że nie widzę. Że wierzę.

Jak za szkarłatną kurtyną mijają, mielą się dni i tygodnie. Istny dance macabre w rytmie kiepskiej psychodelii. Tańczę posłusznie chocholi taniec. Dla dobra wokół, dla dobra ogółu. Dla dobra swojego osobistego. Wybieram, filtruję, oddzielam informacje złe od gorszych. Pozytywy znikają niezauważone w mieszaninie kurzu i mgły.

Dobre miny do złej gry.  Słowa wypowiedziane inne niż te chciane. Cedzone.
"Ą", "ę", a w myślach "pocałuj mnie w dupę".
Nikt nie jest taki, jaki chciałby być naprawdę. Jaki jest naprawdę.
Tu uśmiech, tam gest. Rzygowiny wydalone w ciemnym kącie wycierane są coraz cięższą i coraz bardziej cuchnącą kurtyną.

Nie umiem, nie potrafię. Wolę prosto z mostu. Czasem nawet ordynarnie, ale wolę. Taka jestem, przepraszam. Nie chce mi się grać, udawać. Wolę mówić, co myślę, co czuję. Ja już dziękuję, pasuję.
Czuję się jak wrzucona w trzeciorzędną wersję "Twin Peaks".
Przestaję tańczyć chocholi taniec. Poddaję się. Dla dobra swojego.
Kładę się w czarnym worku sina i zimna niczym Laura Palmer. 
A wokół mnie niech krążą te niedopowiedzienia, niewypowiedzenia. 
Kurtyna niech powiewa. Może tańczący karzeł pootwiera okna i przewietrzy. Pomieszczenia i głowy.
Ja poczekam. Zimna i sina. W mentalnym plastikowym worku.
Poczekam.
Może następnym razem zagram w "Dirty Dancing".
Przecież nie moze być ciągle tak.
Nie może.






















8 października 2013

Człowiek, który mnie nie zna

Powiedział mi, że według niego "jestem niegodna"
Powiedział mi również, że według niego "się nie nadaję".
Powiedział także, że coś tam o mnie "źle świadczy".
Powiedział tak o mnie człowiek, który mnie nie zna. Który widział mnie na oczy pierwszy raz, tak jak ja jego.

Człowiek, który mnie nie zna musiał wyrazić zgodę pisemną na to, by dwie parafie dalej moje dziecko dopuszczone zostało do przyjęcia pierwszej komunii. Ten sam człowiek musiał wyrazić drugą zgodę bym mogła dostąpić zaszczytu bycia chrzestną mojego bratanka. Jeden człowiek, który mnie nie zna musiał wyrazic dwie zgody pisemne, bo inny człowiek, który mnie nie zna zażyczył sobie zgód owych. Dwaj ludzie, którzy mnie nie znają, a już zupełnie nie orientują się w  skali etyki, moralności i religijności jakimi dysponuję w życiu codziennym, w niedziele i święta, ci dwaj ludzie uwięzili mnie w kleszczach biurokracji kościelnej.

Gdy prosiłam człowieka, który mnie nie zna o dwie zgody pisemne to taka byłam tyci-tyci malutka, przyciśnięta do krzesła ciężarem żenady.
Z każdym "jesteś niegodna " i "się nie nadajesz" robiłam sie coraz mniejsza, tyci-tyci. Ani przez chwilę, choć przez sekundę człowiek ten nie chciał zgłębić obszarów mojej etyki, moralności i religijności.
A gdy  juz byłam taka maleńka, że niewidoczna prawie to chwyciłam się ostatniego argumentu, jak tonący brzytwy się chwyta. Chwyciłam w rękę argument.
I człowiek, który mnie nie zna powiedział na koniec, że on "w zasadzie nic nie musi".
Ja mu na to, że "wiem ale byłabym wdzięczna", powiedziałam kładąc na biurko argument w postaci białej koperty z zawartością.
Wziął.
Zgody wypisał.
Podziękowałam.
Wyszłam.
Mam nadzieję, że już tam nie wrócę.
Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłam.






4 października 2013

Dziki szał


Za rąsię, pod rąsię, rąsia w rąsię.
Pod krawatem, w butach kościołowych, ale też i "na codzienniaka". Z wąsem wyczesanym i w chmurze bardzo męskiej wody kolońskiej, takiej w stylu maczo.
Niejedna niwiasta udekorowana niczym wóz drabiniasty na dożynki. Z fryzurą prosto od pani Uli, lokalnej gwiazdy od stylizacji włosów, która takie loki robi to ho ho! Z kwiatem w puklach, w kiecce którejś z tych lepszych, i w kozakach nowych, co przedwczesny debiut mają, bo to przecież jeszcze nie Wszystkich Świętych.
Z szałem w oczach, w amoku bezgranicznym, z fascynacją i desperacją. Z ciekawością, chciwością i naiwnością. W kurtkach płaszczach, zapiętych, odpiętych, zdjętych. Krokiem leniwie spacerowym lansowym, półdreptem, półbigiem, galopem. Babcie, matki, żony, córki i kochanki. Dziadkowie, synowie, urzędnicy i rolnicy. Obłąkani, opętani, poirytowani. 
Idą masy, leją się bezmyślnie jak pod wpływem hipnozy domorosłego pseudoterapeuty. Ulicami, bo chodniki zablokowane samochodami. Korek na skrzyżowaniu policja lizakiem i gwizdkiem przepycha niczym jakiegoś  gluta w rurze kanalizacyjnej. Straż Gminna się puszy i pierś pręży cherlawą. 
W domach szołmeni z telewizji śniadaniowych, a później bohaterowie "Klanu" wdzięczą się jedynie do niedopitych i stygnących herbat pozostawionych na stole. Ekspedientki stoją w progach pustych sklepów paląc nerwowo papierosy. Na posesjach furtki i bramy niedomknięte. Kościół opustoszały.
A masy idą, leją się bezmyślnie. Masy obłąkane, opętane.  Leją się masy w atmosferze napięcia i wyczekiwania. 
Samochód, w którym siedzę stanowi jedną setną gluta zwanego korkiem. Policjant już purpurowy  z wysiłku i gwizdek mu się zacina. Siedzę, patrzę i nadziwić się nie mogę. Masy idą, leją się bezmyślnie między samochodami.
Jakiś cud sie stał? Papież wpadł  z niezapowiedzianą wizytą? Rolling Stones? U2? Justin B., czy FC Barcelona?
Nie. To Lidla otwarcie.
Lidla!
Takiego samego jak czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć  pozostałych w pięknym kraju nad  Wisłą.
Siedzę, patrzę i nadziwić się nie mogę.



23 września 2013

Stendbaj

Tak ogólnie to wszystko w porządku.
Wieści zewsząd napływają w miarę pozytywne, bo te nieliczne negatywy to raczej do ogarnięcia są. Dzieci też dobrze. Nie kaszlą, nie plują, dobrze się czują.
Potrzeba przejścia na inny kanał życiowy (ten jesienny) jest silna ale co z tego, skoro w pilocie baterii brak. Klasyczne stendbaj, i tyle. Wszystkie chęci, by ruszyć "z kopyta" więdną i usychają jak objawy jesieni. Później spadają i szeleszczą pod butami, albo mieszają się z błotem. Buty, swoją drogą, te od biegania leżą w kącie i patrzą na mnie przepełnione żalem. Przytyły od ostatniego biegania i chce im się. Mi nie, bo one uwierają. Nie stopy, lecz mózg. Stos książek i rząd filmów czekają również. Praca czeka. Czekają obowiązki, zaniedbania i zaniechania. Papiery czekają i ludzie.
Pomysłów w głowie kłębi się z osiem tysięcy. Takich dotyczących i mnie i świata. Takich, że jak je zrealizuję, to świat będzie leżał u mych stóp, ha! I to wcale nie jest trudne, ha! Kiwnę paluszkiem, dupsko ruszę, wysilę się nie za bardzo i będzie...leżał u mych stóp. Póki co, baterii brak. I ja i świat czekamy niecierpliwie i paznokcie obgryzamy oglądając emjakmiłość. Z żenady nad sobą je obgryzamy leżąc owinięci kocem jak kokonem. Paznokcie czasami przegryzamy delicjami szampańskimi. Ale zaznaczam, obgryzamy te paznokcie jedynie mentalnie, nie realnie. Delicje realnie, a jakże.
Nie, no nie, że syf i malaria. Że marazm jakiś niby. Nie, nie. Jest fajnie, naprawdę. Nie jest ciężko, kolorowo jest jak w katalogu z ładnym papierem błyszczącym. Narzekać nie mogę. Narzekając-zgrzeszyłabym grzechem ciężkim i nierozgrzeszalnym. Na okoliczności życia i przyrody się nie skarżę, bo wszystkie loterie świata blado przy tych okolicznościach wypadają.
Tak ogólnie to wszystko w porządku jest.
Tylko ze mną jakoś coś nie tak.


















7 września 2013

Podobno

Podobno płakać, moja droga, to najlepiej w kuchni albo w łazience.
Bo zawsze możesz powiedzieć, że to przez cebulę, albo nowy krem pod oczy.
Podobno, moja droga, jednak lepiej w łazience. W kuchni jednak to jakieś takie ostentacyjne. Przedstawienie robisz i zaczynają gadać, że hormony tobą trzepią. A w łazience, moja droga, to się zamkniesz, znikniesz im z oczu na chwilę. Zgiąć się możesz w szlochu swoim dławiącym i płakać możesz do woli. W płaczu i szlochu dławiącym wykrzyczeć możesz bezdźwięcznie: odpierdolcie się wszyscy ode mnie.

Tylko zimne kafelki przyjmą twój komunikat, ale szybko odbiją go  równie bezdźwięcznym echem, a ty to wchłoniesz  jak ta gąbka co leży na wannie. I podobno, moja droga, nikt nic nie będzie słyszał.
Tak, tak, moja droga. Łazienkowe kafelki dużo widzą i słyszą, ale nie opowiedzą nikomu jak zginasz się wpół. Jak patrzysz na siebie w lustrze i widzisz jak staro teraz wyglądasz, bo ten bolesny grymas dodaje ci lat. One nie zdradzą nikomu twoich myśli. Tych myśli, w których teraz jesteś nikim, a może i nawet - niczym. Nie wyjawią nikomu, że leżysz rozsypana jak puzzle i marzysz jedynie o tym, by ktoś litościwy zmiótł cię na szufelkę i posklejał do kupy.

Podobno, moja droga, nie ma się czego wstydzić. One też płaczą. Te wszystkie księżne i celebrytki i kobiety biznesu prosto z okładek pism profesjonalnych. One też zamykają się w łazience i zginają wpół. Wierz mi, moja droga. 
Bo podobno, moja droga, to nikt nie ma wszystkiego, wiesz? Nawet te wszystkie piękne, mądre i harde, typu "urabura szefowa podwóra".  Nawet jakby się z boku wydawało inaczej. 
I zamykają się one, zginają wpół i łzy leją na posadzkę za czymś co było, lub być mogło. Wylewają swoje żale, tęsknoty, życiowe miernoty. 
I one też, moja droga, starają się wtedy przypomnieć kim były i czego chciały, zanim gdzieś tam się zapodziały. Czy uwikłały.
Bo podobno zginały się nasze babki, matki i zginać będą nasze córki. W szlochu dławiącym i bezdźwięcznym. W zamknięciu, w ciszy, w samotności. W samotności. W samotności.
Podobno. 
Podobno, moja droga, bo ja w sumie nic o tym nie wiem.
I nie patrz na mnie tak podejrzliwie.
To...to tylko ten nowy krem pod oczy.


22 sierpnia 2013

Może oni wiedzą cd

Sama w głowę zachodzę już od bardzo dawna. Od tak dawna, że aż nie pamiętam.
Więc może oni mi odpowiedzą, ci amerykańscy naukowcy. Może stworzą jakiś wzór matematyczny, chemiczny, albo i metafizyczny, Może przeprowadzą badania laboratoryjne, focusowe, organoleptyczne czy inne jakieś. Zaangażują w nie molekuły, hormony, synapsy i szympansy. Cholera wie.

Bo ja nie wiem.
Jak to jest, że gdy Młodszy czegoś ode mnie chce, a ja mówię "zaraz, bo mamusia": smaży kotleciki, układa w szufladzie bibelociki, wkłada/wykłada aktualnie zawartość pralki/zmywarki, idzie siku, siedzi na fejsie, czyta dwie ostatnie strony szwedzkiego kryminału, rozmawia przez telefon o sprawach wagi wszechświata, gapi się na teledysk, ewentualnie udaje, że boli ją głowa, to Młodszy dostaje furii. Nie rozumiejąc maminego "zaraz" w jednej chwili jest w stanie z idyllicznej sielsko-rodzinnej atmosfery uczynić istne pandemonium. I gdy próbuję chwycić te małe rozszalałe w furii łapki i wytłumaczyć na czym polega "zaraz" tylko pogarszam sytuację. I nie rozumiem, dlaczego on nie rozumie, że mamusia musi.

A jak to jest, że gdy ja proszę Starszą o cokolwiek, choćby o: wyniesienie, przeniesienie, uczesanie, zebranie, starcie, ułożenie, umycie, o niewtrynianie we wszystko dupy i ogólne zebranie się do kupy, to słyszę to czego słyszeć nie chcę. To takie zblazowane, spowolnione, mega wku*****ące "zaaaaaaraz". I nie rozumiem, dlaczego ona nie rozumie, że mamusia prosi. A mamusię już wtedy zazwyczaj mocno ponosi.

I gdzie tu, drodzy amerykańscy naukowcy, przebiega ta granica? Ta cieńka jak jedna tysięczna grubości włosa, czerwona linia? Jak to jest z tym "zaraz"? Drodzy naukowcy, odpowiecie mi?
Czy może odpowiesz mi Ty?


19 sierpnia 2013

Może oni wiedzą

Listonosz to się zdziwi. 
Na bank się zdziwi. Tak sobie myślę, fantazjuję sobie.
Że za kilka tygodni pod dom podjedzie,  do drzwi zapuka, nawet może koszulę pod szyją zapnie, stanie na baczność i  wręczy mi przesyłkę uroczyście tak. Nie byle jaką przesyłkę.
Kopertę mi wręczy z pieczątkami ważnymi. Może z jedną dużą, czerwoną pieczątką i niebieską mniejszą. I ze znaczkiem jakimś takim fajnym. I, że przesyłka pachnieć będzie oceanem, tak sobie fantazjuję. Bo powinna. Oceanem i luksusem, wielkim światem pachnieć powinna. Tak sobie fantazjuję. 
I odejść nie będzie chciał, i stał będzie w progu, tarł będzie dłoń o dłoń nerwowo i czubek jednego buta o drugi też będzie trzeć. Czekał będzie cóż to przyszło.
I nawet ta pani co mieszka pięć domów dalej też jakoś tak przypadkowo przechodzić będzie koło nas. Ta pani co pięć domów dalej mieszka, a wie o nas wszystko i nawet troszkę więcej. I wiedzieć więcej jeszcze by chciała czegóż to dotyczy przesyłka z pieczątkami pięknymi i tajemniczymi.
Ekscytujące to będzie niezmiernie. Tak sobie fantazjuję.

Bo zaraz zamierzam zasiąść do stołu i list napisać, na który odpowiedź otrzymać mam zamiar zza oceanu. List skieruję, zaadresuję do Tych Którzy Wszystko Wiedzą. Ci oni. Amerykańscy naukowcy. Bo tu, w tym naszym słowiańskim eldorado nikt odpowiedzieć mi nie zdoła.
Może oni mi odpowiedzą o co z tym chodzi. Z tym jednym słowem. 
Słowem na Zet...
.
.
.
cdn




11 sierpnia 2013

Wodzenie na pokuszenie

W garnku z grubym dnem bulgotały śliwki przeznaczone na powidła.
W całym domu jedynie bulgocząca śliwkowa pulpa wykazywała jakąkolwiek aktywność. 
Bulgoczącą i pachnącą.   
Ze stołu nęciły i wabiły Wysokie Obcasy. Kanapa rozkładała przede mną swe wdzięki.
Wodziła i kusiła. Obcasy poszły szybko, Szczepkowska zawiodła. Ostatnio mnie zawodzi.
Pulpę śliwkową drewnianą kopystką dwa razy w lewo i trzy w prawo. Przemieszałam.
Przeszłam, poszłam, pokręciłam się tu i ówdzie. Niezbyt energicznie. Po drodze zahaczyłam wzrokiem o lustro. Weźże się dziewczyno, niemłoda już, uczesz. Przeczesz niedbale związane włosy, co? Rzęsę przeciągnij tym swoim lorealem, żeby chociaż powłoczystość spojrzenia mieć, co? Mówiło mi odbicie dziewczyny, niemłodej już, w lustrze. Ale szczotka do włosów i tusz do rzęs nie były tak nęcące i wabiące jak książka. Jedna, a potem druga. I jak te kanapy jedna, druga z trzecią. Nigdy jeszcze tak piękne i perwersyjnie wygodne nie były one. Jak dzisiaj.
To ja wstanę, myślę sobie, i przemieszam. Pulpa skurczyła się niemiłosiernie. Prysła na blat. Zawieszam się na muszę. Łazi po blacie. Wodzi ją i kusi słodka plama śliwkowa. A właź, właź i się przyklej, myślę. Nie znoszę much. W równej mierze nie znoszę much jak twórczości Henryka Sienkiewicza. Przykleiła się i próbuje bronić przed niechybną śmiercią w ulepku śliwkowym. Już po niej.
Mieszam i sobie marzę. Żeby Bryan Ferry mi tu dzisiaj śpiewał. W kąciku stał i śpiewał.
To ja może coś przekąszę, albo wypiję. Albo i nie. Bul, bul, bul. W sumie to się wykąpię. Bul, bul, bul. W wannie, w wodzie z solą z Morza Martwego. Podobno to dobre, tak piszą. Nie wierzę, że to sól stamtąd. Pewnie podróba. Pewnie chińska. Leżę w wannie bul, bul, bul. Bryan Ferry nie dojechał.
Kanapa rozkłada się przede mną i stroi w kołdry i pościele. W telewizji Asterix i Obelix. To dobrze, dzisiaj jak znalazł. I ta Monica Bellucci ze swoim pięknym ciałem. Ona pewnie ma prawdziwą sól z Morza Martwego, wnioskuję, i cieszę oko. Zaśmiewam się z żartów, dzieciaki na mnie patrzą, nie rozumieją. Zrozumieją jak dorosną.
Powidła stygną, a ja myślę sobie, że punkt widzenia zależy od miejsca leżenia. 
Bo dzień, który dla innych byłby zmarnowany, dla mnie okazał się byc maksymalnie wykorzystaną niedzielą.
Leniwą niedzielą.












1 sierpnia 2013

Oprę się o płot

To tak jakby wycięli mnie z jakiejś fotografii i wkleili w inną. 
Tak się czuję. Zauważam to coraz częściej. Czuję coraz mocniej, dogłębniej.
Tak się czuję gdy tam jestem, gdy ich widzę.
Parzą chodniki w stopy udekorowane fikuśnymi sandałkami. Mury rozgrzane krzyczą i wskazują na mnie palcem. Choćbym nie wiem co z sobą zrobiła, bo przecież starałam się wyglądać jak ta z okładki w Twoim Stylu. Mam to wypisane na czole. Że nie jestem stąd. Mam to wypisane na czole, bo pod czołem to aż dudni. Że nie jestem stąd.

Wpadłam niby na chwilę, a zatrzymuję się zawieszam. Nadziwić się nie mogę, bo ja już tak nie umiem.
Nie potrafię biegać po sklepach trzymając kubek kawy. Nawet ten kubek z tego Starbucksa. Nie potrafię.
A kanapki modne i piękne jak z reklamy ląduja mi zazwyczaj na butach. Fikuśnych sandałkach.
Schody ruchome tylko mnie wiodą do nie wiadomo kąd. Zazwyczaj prowadzą donikąd.
Zawieszam sie przy promocjach i przecenach, a lustra w kabinach pokazują inną mnie. Niepasującą.
Zdezorientowana, trącana. Duszę się w klimatyzowanych molochach. Przestaję orientować się w firmach i trendach. Zresztą ciuchy z sieciówek na nich leżą inaczej. Jakoś ładniej.  Choć wiem i potrafię jestem z innej bajki. Nie umiem tak ładnie odgarniać włosów i machać nóżką z francuskim pedikirem. Nie mam ładnych nóżek, ani frencza, to pewnie dlatego. Palemki z drinków stają mi w gardle a didżeje atakują jakąś rijaną. Patrzę zazdrośnie na te bluzeczki topiki skonstruowane z kilku tasiemek. Patrzę zazdrośnie, bo ja tak nigdy, a teraz już za późno. Patrzę na chłopców, co jak ułani malowani. Patrzę zazdrośnie, bo kiedyś to takich nie było, a teraz już za późno. Patrzę zazdrośnie, bo oni wszyscy jak ryby w swojej wodzie, w świecie tym. W świecie tym, w którym mnie już nie ma. A byłam i lubiłam.

Raptem piętnaście kilometrów. Gdy się oddalam robi się coraz chłodniej. Czuć wilgoć i skoszone zboże. Zamiast drinka z palemką, zimne piwo z butelki. Zamiast perfum z daglasa, spray na komary. Zamiast knajpy, w której TRZEBA BYĆ płot, o który się oprę rozmawiając z sąsiadami.
Ściągam ciuchy prosto z Twojego Stylu.
Jestem u siebie.
Bo po tych pięciu latach, to ja już jestem.
Po prostu jestem ze wsi.










16 lipca 2013

Bohater

Halo. No cześć. Możesz? Gadać możesz? Dzwonię, bo wyżalić  się muszę. Bo ja już nie wiem, bo naprawdę. Na nich to nigdy nie można liczyć! Bo wiesz, pamiętasz tak? Remont miałam. Mielismy, znaczy się. Człowieku! Ileż to ja tygodni psychicznie zbierać sie musiałam! Przecież wiesz jakie doświadczenia człowiek ma. A te legendy i opowieści przekazywane z ust do ust. O fachowcach legendy i opowieści. O tym jak nie przychodzą, spóźniają się, prace opóźniają. O tym jak tygodniami narzędzi właściwych szukają. O tym, jak w środku prac rozgrzebanych zęby ich zaczynają boleć, babcie im umierają, dzieci się rodzą. O tym, że "pani to się nie da", "z tym będzie problem", "będzie pani zadowolona", a na koniec zaskoczenie wielkie w postaci rozliczenia dwukrotnie wyższego niż umówione.

Bo fachowiec, to przecież niczym demiurg jest. Od fachowca twoje i moje być albo nie być. Mieszkać jak człowiek lub koczować tygodniami na kartonach w chmurze pyłu. W rękach fachowca wszystko jest. 
Fachowiec to człowiek legenda. Zazwyczaj bohater osławiony. Bohater z wymaganiami, przerwami, problemami, filozofiami.

No i zaczęło się. Mówię ci. Zaskoczył już na początku, bo telefonicznie zapytał, czy jednak wcześniej może być. No i był, przybył. Był przybył, przedstawił się, a ja mu na to: kawkę, czy herbatkę? A on mi, że dziękuje uprzejmie, bo robotą zająć się musi. No i ja patrzę, a on pracuje i pracuje. To ja później, że moze obiadek zje z nami, bo boję się, że siły go nagle opuszczą i zostaniemy na tym gruzowisku jak ofiary kataklizmu. A on mi na to, że dziekuje jeszcze uprzejmiej, ale on w pracy nie jada. No nawet mojego torcika skosztować nie chciał! Z truskawkami! Trzy tygodnie, wyobraź sobie! Trzy tygodnie, po sześć dni w tygodniu. Od rana do wieczora. Bez kawek, herbatek, obiadków, papierosków, przerw na rozmyślania i szukania wybitnie rzadkiego rodzaju wiertła. Osiemnaście dni ciężkiej pracy w trudzie, pocie i znoju. Na każdą uwagę i sugestię "oczywiście", "ja zrobię wszystko", "nie ma problemu". Bez tworzenia zbędnych filozofii, grzecznie, miło, czysto i z humorem. No przecież dzieci się nawet przyzwyczaiły i pana polubiły! Skandal!

No i nornalnie, mówię ci, skandal! Bo człowiek w tej sytuacji wygłupiony , a już co najmniej zaskoczony. Przecież nawet efekt finalny lepszy niż oczekiwania! Bo po prostu jak się rozstawaliśmy, to ja resztkami sił się hamowałam, żeby mu się na szyję nie rzucić w podzięce, albo przynajmniej na wigilię zaprosić! No ja ci mówię, że miało być wiadomo jak, a wyszło zupełnie inaczej. I co ja teraz? Jakie ja opowieści i legendy pokoleniom będę przekazywać? Jakie ostrzeżenia i przestrogi dla potomnych? Teraz dzieci tęsknią i brakuje kogoś w domu. I widzisz? Widzisz? Na tych fachowców to w ogóle nie mozna liczyć!
Kończę, kończę, bo z garnka coś mi kipi.
Cześć.

10 lipca 2013

O tym, dlaczego nie

Dlatego, że wolę siedzieć i patrzeć jak trawa rośnie. 
Dlatego, że chwasty wyrywam, a jak już skończę to muszę od początku i fajne to jest.
Dlatego, że ramion kilka smaruję przed słońcem. Muchy odganiam, osy, a mrówki brutalnie traktuję różowymi granulkami.
Dlatego, że basenik dmuchany filtruję przez dłonie z paprochów przeróżnych.
Dlatego, że stopy brudne domywam wieczorami. Swoje. Moje najbrudniejsze.
Dlatego, że od trzech tygodni remot mam, bo lato to podobno pora najlepsza ku temu. Z domu kurz wyganiam.
Dlatego, że w warzywniakch zachwycam się mnogością dóbr sezonowych. I koktakle mieszam, kompoty gotuję i placki z owocami, co tylko przez chwilę.
Dlatego, że bąble po komarach rozdrapuję.
Dlatego, że wieczone piwo z nimi, a wino sama.
Dlatego, że ciepłe wieczory na tarasie i pelargonie trzeba skubać..
Dlatego, że cieszę się latem i słońce wącham. Po prostu, bez wymuszenia.
Dlatego właśnie internet częściej off niż on.
Dlatego nie piszę. Na blogu.
Dlatego, że wiem, że lato za chwilę się na nas obrazi i przyjdą wiatry i deszcze, a z nimi zimne i długie wieczory. I wtedy się blogosfera obudzi, bo teraz śpi. Ciiii.  A wtedy będzie się działo i pisało.
Dlatego, że wolę pisać gdy jestem smutna. A ostatnio nie jestem.
Tylko dzisiaj, tak na chwilkę. 
Zesmutniałam.



26 czerwca 2013

Przed wschodem słońca

Od świtu bladego zapowiadało się, że dzień ten będzie trudny i niespokojny. 
Czyste jak łza przez ostatnie dni niebo, spowiły grafitowe chmury. Wiatr targał nawet starymi i silnymi drzewami i skutecznie wywiewał resztki pozytywnych myśli z ludzkich głów.
Lało niemiłosiernie. W Poznaniu tego dnia spadła jedna dwudziesta rocznych opadów, jeżeli wierzyć statystykom, oczywiście. A deszcz był jak żywcem wyjęty z filmu "Forrest Gump": spadły go wszystkie rodzaje, we wszystkich możliwych kierunkach. Temeratura powietrza spadła o kilkanaście stopni.

Ziarno niepokoju zasiał pierwszy telefon. Gdzies około dziewiątej rano.
Dalej działo się już jak u Hitchcocka.
Po fałszywych alarmach bombowych w kraju sprawdzono dwadzieścia dwa obiekty użyteczności publicznej – szpitale, sądy, budynki prokuratury i policji, a także centra handlowe. Ponad 2700 osób musiało opuścić budynki. Fałszywe ostrzeżenia wysyłano z serwerów w kraju i za granicą. A młode działaczki PiS, tzw. aniołki Kaczyńskiego postanowiły wrócić na scenę polityczną. Chcąc walczyć o interesy młodych ludzi.

Dzień z każdym następnym telefonem stawał się coraz bardziej niespokojny, a piekielna pogoda rozwiewała najdrobniejsze zjawisko mogące służyć za dobry znak na przyszłość. 
Mimuta goniła minutę. Godzina godzinę a dobre wieści nie nadchodziły. Czas to skurczal się, to rozciągał drwiąc sobie z ludzkiej cierpliwości. Ręce dziurawe nie mogły sprostać choćby najbardziej błahej czynności. Rozbiegany wzrok muskał jednynie kolejne stony książki, nie zapamiętując nic z przeczytanego tekstu.
Przemoczony i ubłocony pies ujadał za oknem, a wiatr dmuchał jakby przynieść miał wielkie zmiany. 

Długo po północy w co najmniej trzech podpoznańskich domach nie spano, a dudniące w nerwach serca zagłuszały wycie wiatru. Nie spano, czekając na choćby najmniejszą, najkrótszą informację. A myśli i wspomnienia wracały, nie pozwalając oczom na sen.

Dnia dwudziestego szóstego czerwca o trzeciej czterdzieści.
Trzydzieści sześć minut przed wschodem słońca.
W sto siedemdziesiątym sódmym dniu roku.
Po kilkunastogodzinnym, ogromnym wysiłku wydała na świat syna.
Joanna i Wojciech wpatrując się małe zawiniątko, pieczętujące swoje jestestwo pełnym strachu krzykiem, jeszcze nie wiedzieli.
Że już nic nigdy nie będzie takie jak przedtem.
Za oknem wschodziło słońce, a wiatr powoli ustawał.


                                                                                     Janowi, mojemu bratankowi.
                                                                                      Na pamiątkę.


                                                                                                                         rys. Georgiana Chitac








12 czerwca 2013

Ten moment

Kroiła chleb ciemny, ziarnisty. Dookoła drewnianej deski  rozpryskiwały się okruchy chrupiącej skórki i kawałki ziaren słonecznika. Tym samym nożem na świeżą, pachnącą kromkę naniosła warstwę twardego masła. Po chwili zanurzyła dłoń w starej kamionce z odłamanym uchem, by wyłowić z niej jeden z ulubionych smaków lata. Sól z wody błyskawicznie wdarła się we wszystkie  zadrapania i małe rany na jej dłoni.
Spojrzała na piekącą dłoń. Potem na drugą. Spojrzała i zrozumiała. Że nadszedł ten moment.

Patrzyła na swoje dłonie. Zmienione. Nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak. Z zadrapaniami, rankami, zmarszczkami, żyłami, bliznami. Patrzyła na swoje dłonie.
Dłonie od pielęgnacji. Dzieci, domu i ogrodu. Na dłonie od sprzątania, gotowania, zmywania. Szorowania, prasowania, układania. Łez ocierania. Łez swoich i tych nie. Na dłonie od gestykulowania, pisania, rysowania, kwiatów układania. Na dłonie od witania gości, skrywania nagości, nocnych intymności. Od czesania w warkocz fancuski, od głaskania siniaków, od wycierania nosów. Na dłonie od liczenia banknotów, od nakładania makijażu i codziennego go zmywania. Na dłonie wstydliwie skrywane pod stołem, by schować ośrupany lakier na paznokciach. Na dłonie, które ciągle marzą, by grać jakimś instrumencie. Na dłonie od nocnego szycia stroju na bal przebierańców. Na dłonie od wicia wianków. Na dłonie od pomagania, usługiwania, dawania, odbierania, dziękowania. Zdjęć pstrykania, w necie klikania.
Na dłonie swoje, czasem całowane i głaskane spojrzała.

I zobaczyła w nich dłonie swojej matki jak wtedy, gdy.
Gdy ona miała kilka lat i jadła chleb z masłem i ogórkiem małoslnym. Takim z kamionki.

Zobaczyła, że ma dłonie swojej matki. I, że nie te pierwsze sześć cyfr z peselu, nie dwie ciąże, porody, doświadczenia, zmarszczki wokół oczu,  tylko te dłonie. Takie jakie teraz są. Uzmysłowiły jej.
Że jest już kobietą.


                                                                               rys. Georgiana Chitac




10 czerwca 2013

Ja, niewdzięczna

Uwaga!
Tekst zawiera kilka linków i przeznaczony jest raczej dla tych wnikliwych. Niewnikliwi czytać nie muszą, bo ogólnie post o niczym i czytanie go do niczego nie prowadzi.
Ja po prostu o czymś zapomniałam.
Ale żeby nie było, że sprawę zaniechałam, publikuję co przyzwoitość ludzka nakazuje.


Otóż. 
Dla niewtajemniczonych.
Krążą po blogosferze łańcuszki rozmaite. Takie wspóczesne łańcuszki św. Antoniego, że kogoś tam się wskazuje a wskazany ma wskazać kolejnych ileś tam osób. Blogerów, znaczy się. Wskazuje się, wyróżnia blogi, które z jakichś względów zasługują na zauważenie, a tym samym działa się na korzyść danego bloga i podniesienie jego popularności.

Prawdopodobnie przerwanie takiego łańcuszka powoduje ściągnięcie na delikwenta w postaci niesubordynowanego blogera serii iście hiobowych nieszczęść. Piszę "prawdopodobnie", bo autorka bloga niniejszego swoją postawą dowodzi, że owym leniwym i niesubordynowanym blogerem jest, ale póki co szarańcza jej ogrodu nie zaatakowała, ani zęby jej nie zczerniały. Jednocześnie jest świadoma faktu, że nieszczęścia nie omijają nikogo, a nawet z reguły chodzą parami lub nawet całymi stadami.
Dlatego też, będąc tego świadoma i nie chcąc doprowadzić swoją denną postawą do nagłego odwrócenia kierunku jej  życiowego koła fortuny, postanowiła.
Postanowiła swój błąd i zaniechanie naprawić, ale jednocześnie wyjaśnić, co następuje.

W ostatnich  miesiącach ten blog otrzymał kilka wyróżnień. Same wyróżnienia, ale przede wszystkim ich uzasadnienia, wprawiły autorkę w stan niekłamanego wzruszenia. Poważnie. Uzasadnienia ciekawe, inspirujące i budujące. Cenne. Szczególnie dla osoby, która rzadko kiedy zadowolona jest z siebie i z własnych umiejętności.

Dziękuję za wskazania i uzasadnienia, ale jednocześnie przepraszam. Nie dla mnie zabawy łańcuszkowe. Nie umiem, nie potrafię, blokuje mnie bunt wewnętrzny na tego typu akcje. 
W styczniu z własnej, nieprzymuszonej woli wskazałam kilka ulubionych blogów w poście TYM.  I przy tym obstaję. Dodatkowo, szczerze polecam wszystkie blogi, które widnieją na listwie po prawej stronie. Wszystkie są ciekawe, warte uwagi, niektóre wybitne. A każdy inny. Mam silne przeczucie, że ich Autorzy są nietuzinkowymi postaciami w naszym życiowym teatrze codziennym.
Nie ukrywam, że z niektórymi połączyła mnie fajna więź i mimo tego, że nigdy nie spotkaliśmy się w świecie rzeczywistym, to za pośrednictwem cudów współczesnej techniki, regularnie spijamy sobie z dziubków i przekonujemy się wzajemnie o tym, jacy to jesteśmy świetni. Tu pozdrawiam Irminę, Anię i Wojtka. Wspólnie tworzymy podwarszawsko-podpoznańsko-bogatyński trójkąt wzajemnej adoracji. 

A w kwestii formalnej. O wyróżnieniach dla bloga czwarte życie można poczytać m.in. TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ. Były też inne, ale wystarczy tej megalomanii. Zresztą podejrzewam, że w te linki kliknie jedynie mój mąż i  zapewne rodzice ;-)


6 czerwca 2013

Metryka nie kłamie

Bo człowiek, to.
Bo człowiek, to proszę pani i proszę pana to takie zwierzę jest, że wakacje lubi sobie czasem zrobić. Od życia, od pracy, od bycia i tycia. Robi sobie człowiek czasami wakacje, bo chce. A czasami, bo musi.
Zrobił sobie człowiek na przykład wakacje od bloga. Wakacji zrobić nie chciał, lecz musiał. Człowiek tym samym uświadomił sobie, że. 
Nie ma już lat dwudziestu.

Że ma lat człowiek trzydzieści pięć już ponad, i po jakichkolwiek szaleństwach, eskapadach i emocjonalnych fajerwerkach regeneracja nie taka, jak onegdaj. Że owszem, przygoda, kilometry, smaki, zapachy. Tańce do rana i rozmowy. 
Zachciało się planować, a też odmawiać innym nie było sumienia ani ochoty. Człowiek od miesiąca prowadził bujne życie towarzyskie, a przy tym robota w rękach się paliła.
Móżdżył i kombinował jak tu pogodzić te szare z tym z prospektów. Prasował koronki i białe koszule, drugą ręką mieszając zupę dla dzieci. Móżdżył człowiek i kombinował jak dobę wydłużyć, a może i tydzień każdy. Móżdżył i kombinował jak posklejać, poskładać życiowe puzzle, by nikogo nie urazić, nie ominąć, ale też nie stracić. Nic nie stracić.

Bo człowiek, proszę pani i proszę pana, żył ostatnio według zasady "co mam w dupie, nikt mi nie wyłupie".
I pakował te walizki i prasował koronki i białe koszule. Wracał po to, by domieszać zupę w garnku i poskładać do pary małe skarpetki w samochodziki. I spytać, czy w szkole wszystko okej.
A później człowiek w wir pracy się rzucił. Ale pracy takiej, co radości dawała tyle, ile te szaleństwa wszystkie razem wzięte. I znów człowiek nie dojadał, nie dosypiał. Komputer człowiek omijał.

I nagle obudził się człowiek w poniedziałek. Ten ostatni poniedziałek.
Przetarł zapuchnięte powieki. Stwierdził, że i dom też przetrzeć musi. Od półek po podłogę.
Że zbyt wiele małych skarpetek nie do pary wala się po domu, stwierdził. Że kwiaty w doniczkach powiędły, a chleb spleśniał w chlebaku. Że ogród zarośnięty, a blog jeszcze bardziej. Że białą koszulę w wybielaczu musi zanurzyć, a koronki pozszywać. Buty wytańczone do szewca oddać.
Że na dietę człowiek przejść musi, bo trzewia skatowane.
Że o stopy zadbać, bo zmasakrowane.
Że do normalnego życia wrócić musi, bo pani w sklepie pytała czy ci dziadkowie to już tak na stałe, w tej naszej wsi mieszkają.
I że odpocząć trzeba. Odsapnąć. Bo nie ma już człowiek.
Lat dwudziestu.

12 maja 2013

Umknęłoby, uciekło


Gdzie ty, wariatko, włazisz? Na co ci to, po co? Zwiną cię zaraz, spiszą, zaaresztują. Na co ci to, po co?
Włazić muszę, bo chcę! Bo jak tego nie zrobię teraz, w tej chwili, to mi coś umknie. Ucieknie na rok cały, następny. Bo pokusa mną targa. Wleźć muszę, bo ty się nie garniesz! Kiedyś, dawniej rwąc mnie, narwałbyś mi. Mówię do ciebie, ale ty już nie słyszysz. Idziesz. A może nie mówiłam tego do ciebie, tylko sobie tak, w myślach. Już nie wiem. Nie pamiętam.

Druga w nocy. Deszcz. Mimo to, ptaki napierdzielają jakby spać nie mogły. Albo nie chciały. I rację mają. Po co spać, kiedy noc majowa. Ciepła i deszczowa. 
W przypływie nagłego impulsu, albo być może zahipnotyzowana jego duszącym zapachem, wdrapuję się na płot. Stary. W połowie spróchniały, a w drugiej zardzewiały. W szpilkach czarnych, w płaszczyku w kolorze fuksji, w taniej biżuterii imitującej zapewne brylanty. Ubrana, udekorowana na zupełnie inną okoliczność, nie uwzględniłam ewentualnego hasania po płotach. W połowie spróchniałych, a w drugiej zardzewiałych. 
Płot przechyla się pod moim ciężarem (ciężarem???), spada mi prawy but. Bosą stopą przyczepiam się do drucianego, chyboczącego się ogrodzenia. Wyciągam ręce najwyżej jak mogę. Płaszczyk w kolorze fuksji zachodzi rdzą. Wyciągam ręce i rwę. Ile natura dała, na ile długość rąk pozwala. 

Schodzę, zeskakuję.
Brudna, przemoczona, w połowie obuta, a w drugiej bosa. Z pedikirem nadszarpniętym.
Zanurzam nos, zanurzam twarz. Mokre gałęzie rozmazują mi makijaż, grzywkę zamieniają w mokre strąki.
Nie żałuję, bo musiałam. Inaczej umknęłoby, uciekło.
Poczekaj, krzyczę. I biegnę rozmazana, w jednym bucie.
Z naręczem mokrego bzu.
Maj.


8 maja 2013

Bilans majówkowy

Nie było - informacji od pani wynajmującej dom, że nie zdążyła jeszcze przystosować go na przyjęcie wczasowiczów.

Było - dziwnie, gdy cała grupa stanęła z głupimi minami na placu budowy, który (wg wcześniejszych zapewnień pani) miał być cudownym miejscem wypoczynku z niezliczoną ilością "ścieżynek" rowerowych, oraz z imponującym placem zabaw dla dzieci, a okazał się być domem w stanie pół-surowym, pół-zamkiniętym z obejściem nieogarniętym. 

Nie było - tragedii, lania łez i rwania włosów. Nie było również choćby cienia ochoty, by w poczuciu klęski i pełnego rozczarowania wracać do domów.

Były - narada, gdy siedzieliśmy na gruzowisku. Była pyszna kawa i placek prosto z blachy, prosto z bagażnika. Było milion telefonów do okolicznych gospodarstw typu agro z pytaniem, kto mógłby przyjąć grupę siedemnastoosobową w postaci dorosłych dziesięciorga i pacholąt siedmiorga. Tak, na TEN weekend, a w zasadzie to pięć dni przecież. Tak, od zaraz. Możemy być w ciągu dwudziestu minut. Tak, wiemy że jest właśnie środa, maja pierwszego. Wiemy, ale sytuacja głupia i nieciekawa. Tak??? Ma pani??? Ma pani miejsc tyle??? Jedziemy! Zaraz jesteśmy! Byliśmy. Dojechaliśmy. Ufff...

Nie było - pogody. To znaczy - ładnej pogody. Była tylko ta brzydka. Ale zawsze mogło być gorzej.

Były - wspaniałe humory i nastroje. Rozmowy do rana i tańce przy tlącym się grillu. Było jedzenie i picie. Było śpiewanie i starych historii przywoływanie. Było jedzenie i picie. Były dwie linki od prania spięte klamerkami. I piłka była. A w związku z tym mecze zażarte w siatkówkę były. Była trampolina i rowerów sto tysięcy. Było jedzenie i picie. Były śniadania pod chmurką, przekąski pod chmurką, obiady pod chmurką, podwieczorki pod chmurką i kilkugodzinne kolacje pod chmurką. Było jedzenie i picie. Były dzieci niemyte. I w ogóle jakieś takie nieabsorbujące były one. Było jedzenie i picie. Było ognisko z kiełbaskami i ziemniakami w popiele. Było chodzenie polami i uganianie się za dzikimi królikami. Było jedzenie i picie. Było zwiedzanie pobliskiej bazyliki wraz z lochami, czy katakumbami. A katakumby pełne trumien z trupami były. A jeden trup to nawet odkryty. I dzieci mu zęby liczyły, czy to co po nich zostało. Było jedzenie i picie. Były podchody, szukano i grillowana kaszanka z kiszoną kapustą . Były rozmowy o nieobecnych i o marzeniach tych obecnych. Były kalosze i przemoczone ciuchy. Było jedzenie i picie. Było skaleczeń kilkadziesiąt i brak dostępu do internetu. Była tęsknota za tym co było i nadzieja, że dopiero przed nami. To wszystko, co najlepsze. Było jedzenie i picie. Były sygnały, żę nasze żołądki, wątroby i trzustki szwankują.

Nie było - nudy.

Było nie było, bilans wychodzi in plus.

PS  A pisałam o tym, że było jedzenie i picie?







30 kwietnia 2013

Powiew (nie)świeżości

Tu nie chodzi o to, czy to dobre jest czy złe. Bo wiadomo jakie jest. Z pewnością nie jest 
najlepsze. Ani dla siebie samego, ani dla bliźniego innego. Ani dla przyrody, ani dla otoczenia. 
Pozytywny nie jest fakt, ani efekt. Lub efektów kilka.

Wiedzą ci, co to robią. I ci, którzy już nie. Ci, co kiedyś tylko w przelocie i ci, co codziennie w robocie. Wiedzą ci, którzy już wolni i szczęśliwi. Nie wiedzą tylko ci, którzy nigdy. I dobrze, że nigdy.
A skąd wiem ja? Z opowieści, rzecz jasna! Bo przecież ja...ekhm, ekhm...nigdy! 
Opowiadało mi kilka osób, po prostu...opowiadało mi. Że jest coś takiego. Zjawisko takie społeczne istnieje. Zjawisko, dzięki któremu świat niejednokrotnie w miejscu stanął i zaczął obracać się w przeciwnym kierunku. 

Jeden gest. Mrugnięcie okiem. Lekkie kiwnięcie głową wskazując kierunek wyjścia.
Kurtyny milczenia nie znaczą wtedy nic. Rozluźniają się krawaty, rozplątują języki. Łzy się leją niekiedy rzewne. A razem ze łzami, intymności wszelakie wychodzą na światło dzienne lub nocne. Rozmawia się wtedy o wszystkim i o niczym a często i o tych, którzy wewnątrz. Puszczają hamulce, a maski już tak nie straszą. 
Ileż to romansów, a przynajmniej niewinnych flirtów miało swoje zaranie w takiej sytuacji. Ileż to interesów ubitych, przyjaźni zawartych. Ileż to postanowień i zapewnień zapadło. Ileż wyznań i historii. Rewelacji sto tysięcy, i takich ogólnych co słychać. A takich powiem ci w sekrecie i teraz to dopiero możemy pogadać, to już chyba ze trylion miliardów. No i jest tak, że rodzi się wtedy relacja bliska. Bezpośredniej jest i łatwiej o kontakt.
Związani, powiązani  dymną stułą. Uwikłani w nałóg. Uwikłani wszyscy razem i każdy z osobna. W szkole, na studiach, w pracy, na imprezach. Nieznajomi i znajomi, między którymi błyskawicznie nawiązuje się nić porozumienia. Jedno wyjście, góra dwa i już tworzy się ekipa. Już się robi banda. I wszyscy jadą ja tym samym wózku.
Wyjść "na papierosa" to jak znaleźć się w innym wymiarze. Przeskoczyć kolejny krąg wtajemniczenia. Wyjść "na papierosa" to znaczy poruszać kwestie rangi najwyższej. To rozmawiać, rozprawiać, rozkminiać tematy, o których "tym w środku" nawet się nie śniło. To dowiedzieć się o wydarzeniach, przy których kolana się uginają.

I mówicie, co chcecie i ruszcie na mnie. Że to niemodne i niezdrowe. Że kontrowersyjne i obrzydliwe. Że śmierdzące i trujące. Że nie pro i nie eko.  Że ogólnie, za Pągowskim, że do dupy jest zwyczajnie.
Ja to przyjmę na klatę, posypię głowę popiołem. Zgodzę się we wszystkim i ze wszystkimi.
I mówcie, co chcecie i ruszcie na mnie. Ale obstaję przy swoim. Przewrotnie twierdząc, że.
Że wyjście "na papierosa" często, gęsto niesie za sobą powiew świeżości.







18 kwietnia 2013

w-i-poza

Wyszła. 
W końcu wyszła, mocno spóźniona w tym roku, Demeter. Opuściła lochy tajemne, piekła, zamczyska podziemne. Ciemnie, ciemnice, zimnice, bród, smród i ubóstwo. Wyszła i przyszła.
Wyszło i przyszło za Demeter to, co ludziom potrzebne. Do życia. Pokazała, uświadomiła dwa światy. 

Dwa światy i dwa życia. Jak dwie strony medalu, czy kija z końcami. Dwoma. Pokazała życie i takie sobie bycie, trwanie przy życiu i w nadziei. Przynajmniej moje to trwanie pokazała.

Bo w rocznym cyklu, życia dwa. Życie "w" i "poza".  Pół roku podziemnej wędrówki Demeter to zimno, biel i szaruga. To życie "w". 

Teraz wyszła, a wraz z nią, pąki i pęki. Kiełki zielone i pościele, które jakby dostając własnych nóg, uciekają z domów przez parapety otwartych na oścież  okien. To drabiny pod dachami  i  stukoty młotkami. To płotów malowanie i dywanów trzepanie. Hałasują areatory, a warkot ciągników jest błogosławiony.
Stoją przy płotach malowanych sąsiedzi, co zapomnieli o sobie przez ostatnie, zimne miesiące. Stoją i na grabiach się opierają. Opierają się i gawędzą. O dupie Maryni. I, że się kurzy, i że może piwko w związku z tym. Sadzą kobiety te kwiaty i cieszą się, że kolorowo. Bo kolor oko cieszy jak nic innego przecież.
Gadają i gawędzą jakby nagadać się nie mogli. Jakby sto lat się nie widzieli, albo nawet i dwieście. Jakby wojna ich rozłączyła, czy inny kataklizm. Stoją i gawędzą zapominając o tym, że przecież nie zawsze się lubią. I dzień dobry pani i panu i w ogóle jak miło. No i, że w końcu doczekaliśmy się. Jakoś.

Stoją sąsiedzi bliżsi i dalsi przy furtkach, płotach, na grabiach się opierając i nadziwić się nie mogą.  Że te co z brzuchami były, to teraz z wózkami. A te, co z wózkami na jesień, to z rowerkami. W ogóle te dzieci to Demeter też za sobą wyciągnęła. Bo jakby z podziemi wylazły. Tak jest ich dużo i głośno. I te rowery i rolki, hulajnogi i deskorolki. Biegają, szaleją. Tu czapkę zgubi, tam w gacie się posika bo czasu na toaletę nie ma. Biegaja i szaleją od rana do wieczora. Tu loda dostaną, tu skibkę chleba, tu na grilla się załapią. Cholery małe, co kwiatki zasadzone rujnują. Co płoty świeżo malowane dewastują. 

Życie przed domem. Życie przy płocie. Przy rabacie. Przy robocie. Życie z komarami, z sąsiadami. Na dobre i na złe. W pogodzie i niepogodzie. Na schodach, na pieńkach życie. Świerszczy słuchanie. Dzieci na kąpiel nawoływanie. Rower. Brudne stopy. Piekące od słońca poliki. Kurz.Wszędzie kurz. W domu kurz.
A co mnie tam w domu kurz. A co mnie tam to, co w domu. Zaczynam życie "poza".
To przecież tylko pół roku. 
Oby.





11 kwietnia 2013

Sytuacja-mistyfikacja i demaskacja

Aby sytuacja-mistyfikacja odniosła skutek zamierzony, potrzebne są niniejsze rekwizyty:
- dziecko w wieku odpowiednim (wiek dziecka zależy od tego, jakie potrzeby chcemy zaspokoić za pomocą sytuacji-mistyfikacji; jeżeli nie posiadasz dziecka-proponuję pożyczyć)
- telewizor plus to wszystko inne potrzebne do odtwarzania
- kanapa (najlepiej wygodna i zaopatrzona w koc lub dwa)
- ewentualne przekąski

Rozkładając dziecko w miejscu strategicznym można spokojnie, z uczuciem spełnienia i pełnego usprawiedliwienia oddać się czynności iście plebejskiej. Zaznaczam. Obecność dziecka jest obowiązkowa! W sytuacji, gdy na przykład do mieszkania wtargnie gość niezapowiedziany. Wtedy to, wywracając gałki oczne i oddając pełen zestaw echów, ochów, westchnięć i parsknięć okraszonych wcześniej wyćwiczoną gestykulacją, damy gościowi wiadomość: wiesz, widzisz ja tu muszę. Siedzieć z dzieciakiem muszę i oglądać to. Ten badziew muszę. Kontrolę rodzicielską sprawuję, choć nie chcę. Wiesz, tam TVP Kultura i Foucault na półce. A ja tu muszę... Gość wychodzi, nie chcąc zakłócać kontroli rodzicielskiej a my spokojnie możemy oddać się kontemplacji Pingwinów z Madagaskaru. Oczywiście w niezbędnym towarzystwie dziecka, przywiązanego kocem do kanapy.

Tym sposobem oto. Władcę Pierścieni obejrzałam i przeanalizowałam wzdłuż, wszerz i na okrętkę, choć Starsza żadnej części nie strawiła do końca. Zasypiała. Lara Croft obcykana w całości. Batman przerobiony od A do Zet. Nawet pytanie Starszej zadane pod koniec trzeciej części, czy Batmanem był ten starszy siwy pan z tacą, pominęłam milczeniem. Wszystkie spajdermeny, ajronmeny i helboje mam w małym palcu. A to wszystko w ramach kontroli rodzicielskiej (tu wyobraźcie sobie moje mrugnięcie okiem).
Rozszalała w swym bezkarnym zaspokajaniu głodu na popkulturową sieczkę straciłam instynkt samozachowawczy.  

O bożesztymój jakie to denne w głupocie swej bezdennej. O matkozcórką jakie to infantylne  w swej pretensjonalności. Bujda dla nastolatek. Syf i malaria ogólna, doprawiona czerwienią krwi i bladością lica głównych bohaterów. Stwierdziłam, rzucając okiem na pierwszą część sagi Zmierzch, którą to Starsza oglądała z własnej, nieprzymuszonej woli. Po dwóch tygodniach, przy drugiej części, moje oko coraz częściej uciekało znad książki na ekran telewizora. Po godzinie oko pociągnęło za sobą resztę ciała. Po kolejnych piętnastu minutach siedziałam półdupkiem na kanapie, by po chwili wgramolić się pod koc, pod którym Starsza.

Przygnieciona żenadą kiepskiej historii, fatalnie zagranej i jeszcze gorzej wyreżyserowanej nie zauważyłam kiedy te wampiry, wilkołaki wraz z  rozdziawioną Bellą wespół-zespół wciągnęły mnie w Zmierzch.  Nie mogąc doczekać się kolejnych emisji, przez nastepne trzy wieczory raczyłam Starszą krwistymi, pozostałymi częściami sagi.  Ale bystre dziecko szybko wyczuło kant w nadgorliwości swojej matki:
- Wiesz mamo, ja spokojnie mogę poczekać na kolejne części, jak będą w telewizji
- No co ty, jak już zaczęłaś serię, to dokończ. Nie wiadomo co nam  kiedyśtam wypadnie przecież...
- Yhy- popatrzyła przenikliwie -  podoba ci się, co?
- Daj spokój, przecież to głupie - wykwiczałam nienaturalnym głosem
- Edward. Edward ci się podoba...- pokiwała z zadowoleniem.
A ja już wiedziałam, że była to ostatnia sytuacja-mistyfikacja.
Ale może ktoś wie, czy będzie szósta część sagi?
Bo wiecie...ja dla córki...













3 kwietnia 2013

By chodzić światami

Podobno jej babka robiła to każdej wiosny. Jak tylko wody gruntowe wybiły studnię, a z pól pachniało zaoraną ziemią. Babka nie wiedziała skąd jej się to bierze, ale czekała na to całą zimę.
Wychodziła wtedy na drogę mówiąc, że czas już chodzić światami. W przytarganą ze strychu rozpadającą się walizkę pakowała to, co miało dla niej największą wartość: zdjęcie zmarłego dziecka, obrazek poświęcony przez papieża i bulwy georginii.  Walizka stała w sieni, dopóki niepokój w babce nie wygasł. A gasł on z reguły w porze sianokosów. Nigdy nigdzie nie wyjechała.

Zawsze gdy tylko. Gdy tylko rozpruje się ciężkie od chmur zimowych niebo i przedrze przez rozprucie choćby nikły promień słońca. I gdy tylko da się słyszeć przez zamknięte okno oszalałe ptaki, chce mi się. Bardzo. Chodzić światami. Moimi światami.

Niewytłumaczalne to. Może nawet zwierzęce. Ale tęsknota zadomowiona gdzieś na wysokości mostka aż boli, i na barki tak przechodzi. Bolące barki mają chęć ściągnąć z poddasza nieistniejącą walizkę i spakować w nią to, co obecnie najcenniejsze. A codziennie to co innego. Nawet zdarzają się dni, gdy wcale nic takiego nie ma. I marzy mi się wtedy to chodzenie światami.

Za czym chodzenie? Czego szukanie? 
To tak jak z zawartością walizki. Różnie bywa, codziennie inaczej.
Za słońcem pomarańczowo-gorącym, za wiatrem ciepłym. Za smakiem innym i zapachem. Za spojrzeniem i dotykiem dotąd nieznanym. Za kolorem, jakiego moje oczy nigdy nie widziały. Za dźwiękiem z głębi. Za cierpkim winem i brakiem oddechu w duszną noc. Za piaskiem we włosach. Za adrenaliną i satysfakcją. Za wielkim błękitem. Za doznaniem, za bodźcem zupełnie mi obcym. Za zaspokojeniem tęsknoty za czymś, czego się nie poznało.
Irracjonalnej tęsknoty.

Każdy ma walizkę stojącą w sieni. Zapełnioną tęsknotami uzasadnionymi, lub mniej. Każdy ma swój czas roztopów z zapachami świeżo zaoranej ziemi. Każdy, co jakiś czas wychodzi na swoją drogę by stwierdzić, że czas iść. Swoimi światami. 
Moja walizka jest prawie pełna.
Brakuje w niej "tylko" odwagi.










23 marca 2013

Całkiem sympatyczna historia

Ludzie chorują. Szczególnie zimą. 
A gdy zimna, śnieżna zima panoszy się na ulicach i trzyma mocno jeszcze w marcu, ludzie chorują bardziej. Z tęsknoty, zgryzoty i wymrożenia zwyczajnego. Ich akumulatory słoneczne od dawna jadą na resztkach energii i gdy włącza się rezerwa zaczynają kichać, prychać, kaszleć i zarażać innych.
Gdy ludzie chorują, apteki są ich pełne. Tych ludzi.

Aptek więcej niż chorych. Na każdym rogu, za każdym rogiem, co drugi dom, w każdym markecie. Apteka pod brzozą, Pod lipą, Pod wierzbami, Apteka przyjazna i Apteka taka, co mniej.

Dlaczego wybieram tę, a nie inną? Nie wiem. Chyba na zasadzie "bo tak". Bo tak mnie ponosi. Lub mną.
Szybko zamykam za sobą szklane drzwi nie chcąc uronić ni krzty ciepła z ciepłego wnętrza.
Kolejka. Ludzie w czapkach, kurtkach, ciuchach zimowych. Zmęczonych ciuchach. One też chcą już odpocząć. Stoi więc kolejka ciuchów zimowych, zimą zmęczonych. A na przedzie kolejki kobieta.
Z wózkiem, w którym dziecko. Dziecko, jak na moje oko mniej więcej w wieku mojego Młodszego. Dziecko ubrane w kolory sugerujące, że to dziewczynka.

Ja na końcu kolejki, a Młodszy biega po aptece. Wte i wewte, jakbym w kolejce po antidotum na owsiki stała. Młodszy biega, a dziewczynka z wózka do niego "choć" i "choć" woła. Rączki wyciąga. Młodszy biega. Ona "choć" i "choć". W końcu Młodszy staje naprzeciw młodej niewiasty. Patrzy zainteresowany, a ja nie mniej. On zazwyczaj nieskory do integracji z rówieśnikami. Ona siedzi, on stoi. Patrzą na siebie. Ja na nich. Ona wyciąga rączki, które on natychmiast chwyta. Stoją i patrzą na siebie. Jak zahipnotyzowani. W ciszy. W ciszy apteczno-kolejkowej.

Kobieta odwraca się, pcha wózek ku wyjściu. Dzieci puszczają małe łapki z uścisku. Ja otwieram drzwi a ona na to, że dziękuje mi pięknie, by od razu zwrócić się do córki: "a teraz Hanna, idziemy do domu". Zamykam za nimi drzwi, a Młodszy z nosem spłaszczonym  na szybie obserwuje oddalającą sylwetkę kobiety pchającej wózek. Patrzę też.

Hanna, Hanna.... I robi mi się gorąco i retrospekcja jak w hollywoodzkim filmie następuje. I widzę tę kobietę i jej uśmiech jak ona dziękuje mi pięknie. I odejmuję jej jakieś dwa lata, dodaję kilka kilogramów. Ściągam jej czapkę, odwijam z szalika, zmywam makijaż. Odziewam w szpitalną koszulkę.

To Ewa. To przeciez śliczna, rudowłosa Ewa, z którą dzieliłam przez dwie doby dwuosobową salę szpitalną. Jej Hanna przyszła na świat kilka godzin przed Młodszym.  Byłyśmy ze sobą, byłyśmy dla siebie. Obce, a bliskie. Kładłyśmy nasze dzieci porównując je i zastanawiając się, czy kiedyś się spotkają.
Spotkali się.
Poznali się?
Któż to wie.








10 marca 2013

Obietnica ukryta w saszetce

Skoro tak tu pięknie i spokojnie. Skoro frajda i zabawa na sto dwa, że aż serce się raduje a oko cieszy. Skoro jedno z drugim tak pięknie, a nad tych dwojgiem trzeci, to ja ucieknę.
Czmychnę po angielsku, chyłkiem jak złodziej o zmroku wymknę się. Nikt nie zauważy, co tu się wydarzy. Za chwilę, na chwilę. Na pół godzinki skromne. Taki mam plan, chytry plan.

Wstaję wolno, bezszelestnie, nie pozostawiając po sobie nic. Choćby nikłego zapachu, czy podmuchu powietrza. Jak cień przemykam korytarzem i już zamykam się. Już jestem za zamkniętymi drzwiami, w łazience w beżach i brązach. Zaopatrzona jestem w obietnicę spokoju, luksusu i urody niezwykłej.
Obietnica ukryta jest w saszetkach. Dwóch. jedna kosztowała cztery pięćdziesiąt, druga dwa siedemdziesiąt. Domowe spa w dwóch saszetkach. Imitacja spa za siedem dwadzieścia. 

Leżę w wannie wypaćkana obietnicą urody. Dźwięk wentylatora imituje szum fal. Odkładający się na armaturze kamień imituje rafę koralową. Cisza i spokój, za drzwiami zabawa na sto dwa. Nie kłamali. Dobrze ulokowane siedem dwadzieścia. Spa, spa...Ciiii....Spa...

Mamoooooooo!Krzyk za drzwiami sygnalizuje, że ubaw po pachy dobiegł końca. Wróży to również koniec mojego spokoju. Nie. Nie poddam się. Nie znajdą mnie. Nie spanikuję.
Zanurzam się cała w wodzie imitującej ocean. Uroda z saszetki pierwszej, rozpływa się właśnie w jego wodach. Nie mam czym oddychać, a pod zamkniętymi powiekami widzę już czerwone plamy. Wynurzam się, łapczywie szukając powietrza. Gdy otwieram oczy, widzę pochylonego nade mną Młodszego. Mamo, tu! Myniu, myniu tu! I już ładuje mi się do wanny. W tych rajtkach, z tą pieluchą. W ostatnim momencie, niemalże w locie, udaje mi sie go rozebrać.
Siedzimy razem, gdy przybiega Starsza. No przecież nie może być gorsza. Nie jest gorsza. Chyba tylko ja słyszę swoje protesty.
Już we troje. One zadowolone, a ja mniej. Siedzimy. Ja nogi mam podkurczone, z kolanami pod brodą. Oni moszczą się w wannie niewielkiej. Smarują się wzajemnie urodą z saszetki drugiej.

Ja wybuliłam siedem dwadzieścia, a z obietnicy ukrytej w dwóch saszetkach korzystają bezczelnie jeszcze trzy konie, krowa, koza, samochód strażacki, motorówka Lego, lalka Barbie, plastikowa pani w fioletowym kapeluszu, gumowy helikopter. I coś jeszcze, co wbija mi się w tyłek.
Wentylator wkurza, kamieniowi na armaturze przyrzekam rychłą śmierć przy okazji przedświątecznych porządków. Dwa blond potwory zalewają łazienkę, a ja chętnie zalałabym się łzami. Gdzie "ciiii...", gdzie "spa"? Gdzie cisza, spokój, luksus i uroda? Nie dochowali obietnicy, a może to ja nie doczytałam czegoś w opisie? Może tam był jakiś tekst z gwiazdką? Że nie dotyczy jakiejś tam grupy społecznej, ta obietnica w saszetce. Że nie dotyczy matek z dziećmi za drzwiami.

Potwory spacyfikowały moje spa. Spaprały moje wspaniałe pół godziny, urządzając sobie sparing w wannie. Spaprały, spartoliły mój chytry plan. Jakby spauzować nie mogły na pół godziny. Spać iść, na przykład, a nie do spazmów mnie doprowadzać.
Łazienka zalana. Konie, krowa i koza unoszą się na powierzchni wody niczym ofiary powodzi.
Pani w fioletowym kapeluszu ocieka urodą za dwa siedemdziesiąt. Przynajmniej ona skorzystała.



5 marca 2013

Dziki seks na łące

...lat temu...(o, zgrozo!) kilkanaście...
 
Bo takie futerkowce to mają zajebiście. Wyszeptała pod nosem Baśka, gdy znudzone siedziałyśmy na jakimś wykładzie obserwując to, co dzieje się za oknem. A działo się głupio. Był początek marca, a z nieba padało błoto.
Ale...w jakim sensie "zajebiście"? Że co one takiego zajebistego? I jakie "futerkowce"??? Oprzytomniałam nagle, rażona informacją, że w zaistniałych warunkach pogodowo- geopolitycznych ktokolwiek może mieć zajebiście.
No...takie co śpią. Przez zimę śpią. Bo wiesz: jesienią nażreć to się takie może, że aż mu to futro w szwach pęka, zimę prześpi w ciepłej gawrze, wiosną za to budzi się szczupłe i szczęśliwe, że zimę przespało. No, i ogólnie wychodzi to takie szczupłe i szczęśliwe, i przez kilka najbliższych tygodni uprawia dziki seks na łące. I ogólnie, taki futerkowiec to ma fun.
No ma... No ma zajebiście taki futerkowiec. Przytaknęłam przytomnie, obserwując błoto za oknem. A wykład trwał. I trwał w nieskończoność.

...dzisiaj w godzinach porannych...

Oszalałaś kobieto! Zwariowałaś zupełnie! Odbiło ci! Od nadmiaru powietrza? Słońca? Witaminy D? Opanuj się! Opętało cię co? Że jakie złe licho na ten przykład?

Od razu tam "opętało". Phi! Od razu tam "złe". 
Ojeju, wielkie mi halo. A może ja. Może ja się po prostu obudziłam, co? Wyszłam ze swojej gawry. Z hibernacji niby takiej, co? Takiej emocjonalno-mentalnej. No nie żyję najzwyczajniej, gdy słota i szaruga. I przez pół roku każdego roku, od trzydziestu kilku lat zastanawiam się. Czym takim przegibałam sobie w życiu poprzednim, że w obecnym ulokowana zostałam pod tą szerokością geograficzną. Może ja jednak takim futerkowcem w głębi duszy  jestem?

Od razu tam "opętało". Phi!
Że co? Że latam od rana do wieczora jak kot z pęcherzem? I w dupie pieprz jakbym miała, latam? Ty się ciesz, że ja tylko tak. Że na przykład po łące nie latam, dzikiego seksu oczekując. Tygodniami!

Ja tylko...na początek cięcia. Drzewek cięcia, krzewów cięcia, włosów cięcie. Trawnika areacja i ogólna witaminizacja. Dom wywrócić na lewą stronę i strzepnąć jak kołdrę puchową. Kurz wytrzepać. Bym chciała. Okna pomyć. Firany... No, firany to nowe by mogły być. A w ogóle to remoncik mały by się przydał. Toż to ruina jakaś. Tak więc fryzjer, kosmetyczka... Co tam jeszcze... Dieta! Tak! Dieta! Będę. Od jutra. Jakieś trzy godziny pewnie wytrzymam. Wystarczy. Ciuchy! Buty, torebka. I szmatki jakieś ładne i trendi na moją nową, po diecie sylwetkę. W ogóle, zmienię imidż i dizajn. I glamur będę. Jessssusss! Samochód! Koła, opony, wymiana i myjnia. Wewnątrz i na zewnątrz. Odżywki do kwiatów i paznokci. I w życiu zmienię tyle, że ho ho! Karierę robić będę! O! Zawodową i domową. W międzyczasie nowe dziecko! Nie krzyw mi się tu! Bociany latają, fruwają nad domami! No dobra...dziecko nie. To ja jeszcze koce wypiorę, książki na regałach poodkurzam i nawet szczoteczki do zębów powymieniam. Szafa! Swetry! Wyrzucam! 
Co? Po co?
Po co mam przyjść? Przecież swetry wyrzucam z szafy przepastnej! 
Na pogody prognozę popatrzeć mam? Po co?
A... Wraca... Zima wraca... A...No dobra...
To, wiesz co? To ja te swetry zostawiam. Tutaj je położę, okej?
I idę. Idę spać dalej.
Dobranoc.
 
 




27 lutego 2013

Byle do deseru

Byle do piątku. Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej.
W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni.
I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają.

Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku.

Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem.
Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić.
Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju.
Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne.
Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając.

Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć. On wszystko tak na ten sposób. Wszystko i wszystkie. On potrafi. Inni nie.
Nie carpe diem i te sprawy.  Tylko raczej byle do. Niespokojni, gdy czekać nie mają na co. Tacy, którzy życie na odcinki dzielą i sklejają potem w pamięci. Po wydarzeniach pamiętają życie. Nie po życiu zwyczajnie życiowym, "niewydarzeniowym".  Z pogodą zwyczajną i rozmową przy herbacie. Z przyjemnie spędzonym wieczorem w ogrodzie. Z myślą pewną i stabilną. Bez czekania.

Nie po życiu, tylko po byciu.
Nie jakby jutro świat miał się zacząć kończyć. Tylko tak, jakby i ten, i oni wiecznie. A podobno to trwa tyle co taniec, choć to najdłuższy na jaki nas proszą. Ten bal.

I od każdego rana, byle do wieczora. Byle do wizyty u dentysty. Byle do rozwodu. Byle do sylwestra. Byle do końca rehabilitacji. Byle do piętnastego. Do urodzin dziecka. Do egzaminu. Do emerytury. Do końca burzy. Do sprzedaży domu. Do otrzymania wiadomości. Byle do pełnoletności. Do spotkania. Byle do deseru. Byle do szesnastej. Byle do spłacenia długu. Do koncertu. Byle do końca żenującej rozmowy.

I tak tu mogę. Wymieniać bez końca.
Myśląc sobie jednocześnie, że. Byle do końca tego meczu.
Bo przełączyć na film bym chciała. 








20 lutego 2013

No problem

A to wszystko przez Jacka O.
Zbił mnie z pantałyku, wytrącił, wprowadził zamieszanie w harmonię mą. 
Zdaniem jednym, że niby ja że. Że gdy on czyta tego bloga, to widzi, że. 
Że niby ja ciągle mam jakiś problem. 

Chcąc zrobić przyjemność koledze serdecznemu i wieloletniemu zaparłam się. Że o problemie wpisu nie będzie. Bo jaki problem? No problem i keine problem.
Wyskakuję z kapelusza mego życia, wyrywam się z kontekstu. Problemów niet.
Zaparłam się i tkwię w tym zaparciu. I nic bezproblemowego do głowy mi nie przychodzi.
I czekam.
Jeden dzień, dwa. Trzy i siedem. I nic.   
Blog usycha i więdnie, niczym azalia stojąca przede mną. A tu nic.  

Ale dla Ciebie, Jacku O., jestem.
Dziś cudowna i radosna niczym zbliżająca się wiosna. Taką w tiulach Majką Jeżowską jestem. Hulam po polu i pi kakao. Z uśmiechem Julii Roberts jestem. I z jej nogami też. Od rana z jej uśmiechem i nogami do wieczora, jestem. I chciałabym nawet do śmierci amen. I taką jestem, że cool i fa, i ajm fajn, i wszystko si. 
Nic mi nie przeszkadza, a już zupełnie nic mnie nie drażni. Poddaję się losowi i żaden bunt się we mnie nawet nie budzi. Nie mierzi mnie nic i nie oburza. Bezproblemowość moja jest bezgraniczna i krystaliczna. 

Nawet jak gotowałam dziś zupę pospolitą, to byłam jak ta Nigella. Z ustami wydętymi i orgazmem przy każdym machnięciu chochlą. A jak obierałam ziemniaki...to, to już nawet nie wspomnę.  Taka jestem! Bezproblemowa w swym jestestwie. I nic naprawiać nie chcę, i napawam się. Cieszę się jak głupi bateryjką szczęściem swym i dobrobytem za grzywkę. I doceniam, naprawdę. I nic nie muszę, a udaje mi się wszystko. Dokądkolwiek się ruszę. Jestem lepsza niż Fontanna di Trevi, bo ja tryskam nie wodą, lecz optymizmem. Jestem boska jak Krystyna Loska. I się nie czepiam i nie zrzędzę.  

Nawet na tę zimę nie zrzędzę. Że to białe gówno dziś znów tak mocno padało i, że syberiada polska za oknem. I, że to białe przysypało wybijające się w ogrodzie tulipany. Za którymi tak mocno tęsknię. Ale to dla mnie żaden problem przecież. 
Nic mnie nie przytłacza ani nie zamartwia. Ba! Ja nawet wyrzutów sumienia nie mam. Ani nawet oczekiwań. Wobec siebie, a już zupełnie wobec innych. 
Wyszłam na jeden dzień z egzystencjalnej czarnej dupy. Jestem dzika, jestem w transie. Jest tak różowo, że hej, a mnie nawet nie zemdli.  Nic a nic.
Taka dziś jestem! Widzisz Jacku O.? Widzisz? Potrafię i jestem!

No dobra. Kłamałam. 
Wcale nie jestem.



                                                Dla Jacka O., który do tańca wcale nie potrzebuje muzyki ;-)