26 lutego 2012

Pilot bez gwarancji

To było wesele. Jedno z wielu, na których byłam. Kolejne falbany, tafty, koki-loki, rozmazane makijaże, rozchełstane krawaty i Sipińska ze swoimi cudownymi rodzicami.  Wszystko jakby przekopiowane. I jeszcze dłużej i jeszcze raz… Pamiętam, że przyglądałam się wtedy matce panny młodej a właściwie temu, w jaki sposób się bawi. Szalała na parkiecie. I było w tym szaleństwie coś ładnego, naturalnego. Nie siliła się na dostojność, choć być może niejedni by od niej tego oczekiwali. Była dziewczęca, spontaniczna a przede wszystkim szczęśliwa.  Na co dzień reprezentowała typ kobiety z gatunku tych przezroczystych - miniesz na chodniku, nie zauważając. A  tu rozkwitła, brylowała, mościła się w tej sytuacji i było jej naprawdę dobrze. Zadziwiająca.  Zagadałam ją później, gdy pojawiła się na tarasie. Kurtuazyjnie pochwaliłam imprezę i zauważyłam elegancko, że dobrze się bawi. I padło jedno z najsmutniejszych zdań, jakie miałam okazję usłyszeć. Bo wiesz,  mówi, ja ostatnio tańczyłam dwadzieścia lat temu. Zamarłam.

Wszystko stało się jasne. Tej jednej nocy chciała zarówno nadrobić zmarnowane chwile, jak i natańczyć się na zapas. Bo może już nigdy nie będzie mieć okazji. Wirować, brylować, czuć się piękną. Królowa jednej nocy.

Jest taki film. Jeden z tych oglądanych przypadkowo, gdzieś między gotowaniem obiadu a wieszaniem prania. Żadna tam uczta intelektualna. Tytułu nie pamiętam, ale nie to jest ważne. Ważna jest idea. Bohater staje się szczęśliwym posiadaczem osobliwego przedmiotu – pilota, który pozwala na zatrzymanie i przewijanie życia do przodu. Pilot po czasie zaczyna żyć własnym życiem powodując w życiorysie bohatera spustoszenie. Takie tam pierdololo, historyjka z morałem, że pęd ku karierze przeważnie dokonuje uszczerbku na relacjach rodzinnych.

Dlaczego wspominam o tym filmie? Bo gdyby tak mieć takiego pilota, tylko, że z funkcją cofania?

Przewinąć swoje życie o kilka scen i jeszcze raz być w TYM momencie. W TYM momencie, do którego często wraca się myślami rozkładając na czynniki pierwsze, że może należało postąpić inaczej. Może nie zmarnowałoby się szansy, przyjaźni, zdrowia. Postąpić tak, by nie trzeba było nadrabiać połowy życia w jedną noc.

Przewinąć swoje życie o kilka scen i otworzyć te drugie drzwi, zapiąć te cholerne pasy, zdążyć porozmawiać z kimś bliskim. Nie złożyć tego jednego jedynego podpisu, plątaniny liter, które tak bardzo usrały ci życie. Zapobiec czyjejś śmierci. Nie stchórzyć. Odważyć się powiedzieć, że kochasz. Że wiesz, że to nic nie zmieni, że to nieistotne, że każde i tak ma swoje życie, ale tylko przy niej/nim serce mocniej ci bije. 

Przewinąć swoje życie i odebrać ten telefon. Dać komuś w ryj. Wykorzystać moment, kiedy miało się tyle odwagi żeby wszystko pierdalnąć i wyjechać, ale z niezrozumiałych przyczyn postąpiło się inaczej. Zatrzymać się i spróbować zrozumieć. Pozwolić odejść. Przeprosić. Ugryźć się w język. Pocałować. Powiedzieć nie.

Ale nie ma.
Pilota takiego nie ma.
I gwarancji, że życie byłoby wtedy lepsze.


                                                                                                                                                               aut.Georgiana Chitac
---------------------------------------------

Od dziś blog na Facebooku. Zapraszam na stronę.






21 lutego 2012

Wojownicy z Marsa

Stało się.
Wici zostały puszczone.
Niebo zaczęły pokrywać czarne chmury.
Wszyscy mieszkańcy szeptali o jednym: NADCIĄGA  WIELKA  BITWA!

Wiadomość że TO  nastąpi, dotarła do uszu naszych dzielnych wojowników szybciej niż błyskawica. A oni, jak jeden mąż, wyrazili natychmiastową gotowość do walki. Wybrańcy. Bo nie każdy mógł w tej walce stanąć. Jedynie najlepsi, doświadczeni.  Ci, którzy w niejednej bitwie krew przelali, kości pogruchotali. Wszyscy wspaniali, dzielni, szybcy, zwinni. Było ich siedmiu. Jakże wyjątkowo i symbolicznie. Doskonali jak siedem cudów świata, zachwycający jak siedem kolorów tęczy. Piękni wszyscy razem i każdy z osobna.

Nasi rycerze, tak jak im honor nakazywał, czym prędzej zaczęli przygotowywać się do pojedynku. Wiedzieli, że muszą być silni i przygotowani na najtrudniejsze wyzwania. Trenowali, niczym Rocky Balboa czy inny Van Damme. A czasu zostało niewiele. Raptem miesiąc.
Interesowało ich jedno – zwycięstwo. Zdawali sobie sprawę, że aby je osiągnąć muszą posiadać jakiś plan bitwy, nieźle by było gdyby plan ten był wręcz zajebisty. Wymyślenie idealnej strategii powodowało, że trudno było się skupić na prozaicznych czynnościach. Wszak nie wiadomo jaką taktykę najlepiej przyjąć: „trzy po trzy”, cztery na siedem”, „dwa na jeden”, czy może idealne byłoby „cztery razy po dwa razy”.

Dnia ustalonego, czyli osiemnastego lutego, w porze rannej a nawet pośniadaniowej opuścili swe domostwa, by na udeptanej ziemi stoczyć bitwę życia. Stawili się w  pełnym rynsztunku: obuci, ogetrowani,  ponumerowani. Niejeden miał jeszcze w pamięci swą kobietę, niewiastę czyli,  żegnającą go na progu z dzieckiem na ręku, ze łzami w oczach i trwogą w głosie przemawiającą do jego rozumu: wróć mój miły, z tarczą lub na tarczy, ale wróć cały i zdrowy.  

Przebiegu tej jatki relacjonować nie sposób ze względu ilość drastycznych scen i potoku okrucieństwa. Z delikatnych przypadłości wymienić można jedynie kilka stanów przedzawałowych u naszych dzielnych wojowników. Walczyli zaciekle, zapamiętale i z pełnym poświęceniem. Z otwartymi przyłbicami kruszyli kopie w bitwie, która miała im przynieść życie w świetle Glorii i Chwały. Walczyli do ostatniej kropli krwi. Takich niby trzystu a tylko siedmiu. Nowożytne Termopile.

Polegli.

Wrócili na tarczach. Niestety, dwie pożądane piękności bawiły w obozie konkurencyjnej hordy. Zarówno Gloria jak i Chwała wypięły się na naszych wojowników.

A teraz fakty: 
- halowy turniej piłkarski „30+”
- 4 mecze, 4 porażki, 0 zdobytych bramek
- drużyn biorących udział w turnieju: 9
- miejsce zajęte przez naszych wojowników: 9 (słownie: dziewiąte)
- niczym nieuzasadniona satysfakcja
- zakwasy i stan agonalny w następnych dniach
- nieodparta chęć uczestnictwa w następnym turnieju.

 No nic, wojownicy boga Marsa. Staram się, szanuję ale nigdy nie zrozumiem. Spadam na swoją Wenus.

17 lutego 2012

Porachunki

Szanowna Pani,
Etykieta nakazuje mi, na wstępie Panią pozdrowić i podziękować za ostatnia wizytę. Nie potrafię jednak. Przykro mi, ale nie będę dziś kulturalna. Może nawet będę niemiła i czasami ordynarna. Mam zamiar odstawić tu dzisiaj małą prywatę. Nie jestem w stanie powiedzieć Pani co o niej myślę prosto w twarz, więc musze posłużyć się  blogiem bo wiem, że Pani to czyta.
Staram się być tolerancyjna. Bardzo nad sobą pracuję. Wydaje mi się, że z wiekiem osiągam w tym coraz  lepsze efekty, jednak Pani poczynania  w ostatnich dniach  spowodowały, że coś we mnie pękło. Niech Pani mi powie, co to było? Popisówka jakaś? Takie pokazanie typu: „zobaczcie, na co mnie stać”?
Mam dość. Dlaczego Pani tak bardzo zatruwa mi życie? To za sprawą Pani działań jestem smutna, nieszczęśliwa, pełna złości. Od rana, do wieczora, siedem dni w tygodniu chodzę na permanentnym wkurwie.  Pani  powoduje, że nie mogę robić tego, co kocham. Jestem przygnębiona, sfrustrowana. Źle przez Panią wyglądam i źle się czuję. Tyję. Zajadam stresy. Te wszystkie batoniki-sryki, pieprzone rodzynki w czekoladzie, wieczorny drink, niby dla rozluźnienia. Szczerze? Jest Pani zła. Taka zimna i odpychająca. Rzygam, gdy na Panią patrzę. Nigdy Pani nie lubiłam. Pani mnie ogranicza. Wywołuje Pani we mnie tak niskie instynkty, że mam ochotę zrobić Pani krzywdę. Na przykład odpierdzielić rodzime voodoo - podpalić i wrzucić do stawku. Tak, tego stawku obok sklepu Pani Wiesi. Nikt by nie zauważył. Nie znoszę Pani. Pani mnie paraliżuje. W Pani towarzystwie jestem odrętwiała, skostniała. Nie jestem w stanie dostrzec u Pani pozytywnych cech. Wiem, przekonywało mnie już kilka osób, że przesadzam, że trzeba pójść na kompromis, zaakceptować rzeczywistość. Przykro mi. Pani mnie nudzi. Ja nigdy na Panią nie czekam.  Pani zawsze przychodzi do mnie nieproszona. Już nie chcę. Mam dość, jestem wyczerpana. Wysysa Pani ze mnie całą energię. Tak naprawdę nigdy Pani nie akceptowałam. Nie chcę Pani tutaj. Nie chcę Pani widzieć. Proszę dać mi odpocząć, choć kilka miesięcy. Wynoś się! Zejdź mi z oczu! Daj mi święty spokój i pozwól normalnie żyć, Ty cholerna Pani Zimo.
 Kończę list, cytując mojego  Dobrego Znajomego:
                                                                         żegnam ozięble, z odrobiną ironii
                                                                                                  m.

PS    biało, biało, biało………Białe lubię, ale tylko tulipany. A to, zdaje się, już nie mieści się w Pani kompetencjach, prawda?

                                                aut. Georgiana Chitac

14 lutego 2012

Duch aloha w kraju ziemniaka



Zimno. Szaro. Ponuro.

Pewnie dlatego tak bardzo moją uwagę przyciąga zdjęcie w gazecie leżącej na stole. Temat fotografii jest bezdyskusyjnie kiczowaty: długowłosa kobieta stojąca na plaży, woda, góry, w oddali białe jachty. Ale nie temat jest tu ważny, lecz kolory. Feeria barw. Wszystkie istniejące odcienie turkusu, błękitu, zieleni, szmaragdu. Słonecznie. Aż czuje się ciężkie, duszne, gorące powietrze. Wszystko tam wydaje się nierealne. Ale jednak istnieje naprawdę. To Hawaje. To stamtąd pochodzi autorka powieści, na której został oparty scenariusz nominowanych do Oskarów „Spadkobierców”. Tam też rozgrywa się akcja powieści i filmu, oczywiście. Wciągam się w artykuł i czytam historie ludzi, którzy postanowili zmienić swoje życie i zamieszkali na Hawajach. A za wszystko odpowiedzialny jest duch aloha.

Aloha oznacza zarówno dzień dobry jak i dobry wieczór. Zastępuje  wszelkie  powitalne i pożegnalne formy. Nie jest to jednak jedyne znaczenie tego słowa. Aloha oznacza także miłość, uczucie, pokój, przychylność, sympatię, współczucie, miłosierdzie. To filozofia życiowa. Zagłębiając sie w bardziej duchowy aspekt tego słowa można powiedzieć że Aloha to świadome, wzajemne dzielenie sie oddechem, duchem i światłem tu i teraz.
Duch aloha mówi: ''Miej dobre serce i odpuść sobie. Pozwól rzeczom płynąć, nie napinaj się, nie spiesz. Nie krytykuj, nie narzekaj. Dajmy sobie pożyć. Niech dzieciaki się brudzą, niech ryzykują''. Nakazuje życzliwość dla rodziny i obcych. Raj. Dla ciała, dla duszy. Nie dość, że pięknie, to jeszcze do tego mądrze.

Czytam, a właściwie ogrzewam się w cieple bijącym z tego artykułu. Poziom endorfin w moim organizmie kilkakrotnie przekracza normy zdrowego rozsądku, a duch aloha staje się  niekwestionowanym idolem. Czytam o raju i jestem na haju. Przestaję myśleć racjonalnie. Marzę i kombinuję jakby tu adoptować ducha aloha. Ewentualnie, to on mógłby zaadoptować mnie. A może władze Hawajów wypożyczają go tak, jak my wypożyczamy „Damę z łasiczką” Da Vinci. Przecież wróciła, podobno nienaruszona po trzech latach wojaży. Oddalibyśmy go również całego i zdrowego. 

Moja wyobraźnia buzuje. Przywdziewam więc mentalną hawajską koszulę w kwiaty, wbijam się w szorty, wsuwam klapki, oplątuję się kwiatowym wężem boa, biorę ducha aloha pod pachę i wyruszam w Polskę. Przecież to takie proste. Trochę uśmiechu i wiary w drugiego człowieka. Postarajmy się, to wszystkim będzie lepiej. Nie spinać się. Pozwolić sytuacji płynąć. Jak to było? Aha, życzliwość dla rodziny i obcych. Zastanawiam się, od czego rozpocząć wycieczkę. Może od najbliższego ośrodka zdrowia? Poczekalnia, numerki, rejestracje, wrogie spojrzenia. Później bank/urząd/poczta. Szkoły, sklepy gdzie mało to odpowiada dzień dobry a co dopiero podzieli się swoim światłem i miłością tu i teraz. Pędzą, biegną, trącają wózkami. Nie ma proszę, przepraszam, dziękuję. Nikt nie dzieli się swoja miłością. tak cholernie sobie wszyscy wszystko utrudniają.  Duch aloha zaczyna słabnąć, więc pakuję go do samochodu i funduję krótką przejażdżkę do centrum. Jazda zderzak w zderzak,  agresja i chamstwo kierowców powoduje, że mój nowy przyjaciel zaczyna niknąć.  A może wiedzę o nas zaczerpnie z Internetu? Wystarczy poczytać komentarze pod byle jakim artykułem. Zewsząd bije zawiść, złośliwość,  obrażanie, wyzwiska, nietolerancja. 
To jest nasze dziedzictwo. Te cechy otrzymaliśmy w spadku po naszych przodkach oprócz ułańskiej fantazji i husarskich skrzydeł, oczywiście. Spadkobiercy znad Wisły.
W tyle miejsc go chciałam zabrać, tylu ludziom przedstawić.

Ale duch aloha wyjechał. Nie pożegnał się. Nie zostawił nawet liściku.





6 lutego 2012

Kukuryku na patyku


Gallus gallus domesticus to ptak z rodziny kurowatych hodowany na całym świecie.

Gallus gallus domesticus to po prostu kura domowa.

Mimo, iż posiada przydomek „domowa”, wyjść czasem lubi.

Zdarza się, że kura domowa (wraz z przypisanym jej na dobre i na złe i w ogóle póki śmierć ich nie rozłączy) kogutem, zostają zaproszeni do innego kurnika. Na takie, nazwijmy to  kuroparty. Naszej czubatce takie wyjścia są potrzebne. Dla higieny psychicznej, by więzy towarzyskie podtrzymać a przede wszystkim, by spotkać się przy okazji z innymi kurami.  Tymi, które są mniej lub bardziej udomowione, upracowione, umężowione, udzieciowione. Lubi je. Niby, każda gatunek inny reprezentuje, a jednak tak bardzo są do siebie podobne. A co najważniejsze, wszystkie z tej samej grzędy wiekowej. Nie za młode, ale też nie za stare. Trochę już w życiu przeszły, ale z uporem maniaka przekonują siebie i otoczenie, że wszystko, co najlepsze jeszcze przed nimi. Tylko te pisklęta odchowają, kurniki uporządkują, dyplomy i ambicje z kątów powyciągają i zaczną świat zdobywać.

Nasza reprezentantka Gallus gallus domesticus jest normalna, heteroseksualna, w genach nie ma popieprzone, więc jak każda baba chce na owym kuroparty prezentować się co najmniej dobrze.  I umówmy się od razu i na wstępie: wcale nie dla kogutów chce błyszczeć. Może jak była grzędę (czytaj: dekadę) niżej. To tak. To miało znaczenie. Ale teraz? Ona ich zna. Wszyscy tacy sami. I te grzebienie i dzwonki i ostrogi te same. Nawet sposobem dziobania się nie różnią.  Żaden z nich i tak nie doceni tych godzin starań, bólu, cierpienia. Nie to, co siostry kury. Kokosz podejmuje decyzję, że będzie wyglądać olśniewająco, lecz po chwili wpada w panikę. Jej obecny, kurodomowy imidż i dizajn są raczej mało wyjściowe. Przy pomocy znanych i nieznanych portali internetowych przechodzi eksternistyczny kurs „jak zmienić kurę domową w lwicę salonową”.  Stosuje kąpiele, sole, olejki, peelingi, wcierania, dziesiątki kremów - osobny na każdy fragment ciała. Około trzech godzin poświęca na ułożenie fryzury takiej, by wyglądała jakby przez wiatr czesana była (podobno takie trendy). Makijaż, który ma wyglądać jak gdyby go nie było, wykonuje około dwóch godzin (naturalność w cenie). Pazurki maluje, piórka w dupę montuje. Ale wie jedno – siostry z pewnością dostrzegą jej starania.

 Na imprezie bardzo skrzętnie ocenia prezencję innych kur. Obserwuje i bada, często kiwając głową z uznaniem. A kur tu bez liku. I rożne. I miłe. I piękne. Jedne bardziej inne mniej. Na kury nieśne lekkie lepiej uważać i nie pozwolić na to, by twój kogut za długo z taką tańczył. Mają one szeroką miednicę i przylegające do ciała pióra. Charakteryzuje je wczesne opierzanie, niewielkie zużycie paszy i wysoki wskaźnik zapłodnienia. Są płochliwe i mają skłonność do podfruwania. Następne to kury mięsne. Te z kolei cechuje wysoka masa ciała, dobry rozwój mięśni oraz niska nieśność. Kury ogólnoużytkowe są upierdliwe. Ze względu na silny instynkt kwoczenia, pogadasz z taką tylko o dzieciach. Kury karłowate – krótkie nogi, bardzo duży ogon, ledwo się obrócisz a już ci dupę zrąbie. Kury czubate – kostny guz na głowie sprawia, że pióra układają się w charakterystyczny czub – taka tęsknota za punkiem. Są też takie, które nie posiadają umiejętności grzebania, w związku z czym trzymane są tylko jako ptaki ozdobne w rezydencjach niektórych kogutów. Ozdobą salonów są kury gołoszyje i kury jedwabiste. I wszystkie tyle samo starań włożyły w dzisiejszy wygląd. Ta sobie cycki podniosła stanikiem jakimś oszukańczym. Ta  tyłek ściągnęła. Ta maseczkę dobrą i drogą zastosowała, bo  łapki kurze jakoś jej zniknęły. I  śmieją się, bawią i z dziubków sobie spijają. I miło jest i serdecznie. I  piórka w dupkach tak komplementują. Bo my, siostry  z tej samej grzędy jesteśmy.

Nagle drzwi się otwierają i wchodzi taka niedopierzona jakaś, bezczelnie młoda. Na oko z grzędy 20+. Gładka, jędrna, uśmiechnięta, pełna wiary, że uda jej się zrealizować wszystkie marzenia. A te włosy, to co? Jak długo układała? Nie układała – przez wiatr czesane. A ten makijaż jak wymalowała? Jaki makijaż? Uroda jej taka.  Cóż, kurom skrzydła opadają. No niestety siostro, choćbyś się z tłuszczu wyssała, wyprasowała, wymasowała, wybieliła, zasilikonowała, zabotoksowała, zesrała....

... i tak pozostaniesz, co najwyżej, dobrze zakonserwowaną kurą domową z grzędy 30+.