20 lipca 2012

Breja


Nie mów mi, że nie masz.
Masz. Głowę daję.
Masz, tylko nie ruszasz. 

Z wygody, dla świętego spokoju, spokoju ducha. Dla dobra sprawy, dla dobra wyższego, ważniejszego. Nie ruszasz, bo nikt nie chce ruszać. Nawet kijem. Patykiem zwykłym powykrzywianym nie masz ochoty ruszać gęstej, brunatnej brei, przykrytej zielonym kożuchem spleśniałego nalotu. Bo istnieje ryzyko, że jak ruszysz, jak przebijesz, to spod kożucha wybiją, wyleją się hektolitry śmierdzącego gówna. Pobrudzą ci ładne buty, a istnieje ryzyko, że nawet prysną w twarz. Więc, po co? Pytam. Po co ruszać?

Masz. Głowę daję.
Masz taki temat. Z kimś na pewno masz. Może z mężem, może z matką, może z siostrą lub sąsiadką. Masz temat, którego z przyjacielem, szwagrem czy ojcem w ogóle nie ruszasz. Tak jakby go nie było, ale on jest. Żyje, wije się. Przebłyskuje czasami w tonie lub geście. Jest niczym nowotwór zżerający od środka relację, która powinna zdrowa być, ludzka. Czasami jest to długo pielęgnowane niedopowiedzenie, czasami upokorzenie, nierozliczone rozmowy lub interesy. Czasami chodzi o to, że ci mają więcej, a ci drudzy mniej, czegokolwiek.  Czasami jest to chora miłość, lub jedno zdanie, które usłyszane kilka lat temu zakiełkowało w twojej głowie i wyrósł z niego nowotwór tematu nietykanego. Złośliwy, zresztą. Boli, trawi twój organizm, ale nie odezwiesz się. Bo, po co, bo jak? 

Siadasz przy stole, pijesz z kubka kawę, śmiejesz się, patrzysz w oczy, rozmawiasz, żyjesz. Tak normalnie, jak powinno być.  A z szafy cuchnie trupem. Twoje nozdrza rozpoznają odór zgnilizny na kilometr. I ta kawa przestaje smakować, cedzisz ją przez zęby. I w oczy już nie patrzysz, bo masz załzawione. Bo śmierdzi, cuchnie, że rzygać się chce. I już chcesz, już na końcu języka masz to zdanie, i te drzwi od szafy otworzyć chcesz. Ale przełykasz ślinę, bo wiesz, że gdy zgniły trup z szafy wypadnie, to jedynie bałagan będzie. I smród się jeszcze bardziej rozejdzie. I muchy nadlecą.  I wszyscy będą mieć pretensje. Do ciebie. Bo jak zamknięty był, to jakby go nie było. A teraz, co? Komu to sprzątać? I tylko na wariata wyjdziesz, co emocji szuka. A tak - spokojnie jest, dobrze tak.

Siadasz przy stole, pijesz z kubka kawę, śmiejesz się, patrzysz w oczy, rozmawiasz, żyjesz. Tak normalnie, jak powinno być. Stół nakryty serwetą, w telewizji o trąbach powietrznych. Czasami tylko rzucisz okiem na szafę, ale nic nie mówisz. Mimo, że serce lekko kołacze i gardło ściśnięte, wyciągasz rękę po kolejny kawałek szarlotki. Domowej. Nie ma, po co. Się odzywać. Jakoś to będzie. 
Taka nasza rola. W teatrzyku naszym codziennym.
Kurtyna w dół!


                                                                                         aut. Georgiana Chitac

17 lipca 2012

Bonus


Zawsze tak samo.

Zaczyna się tak samo. Zawsze taki sam chodnik. Szary, dziwnie równy. Żadnej wystającej płytki, żadnej dziury. Po lewej stronie grafitowy asfalt. Po prawej stronie witryny sklepowe. Czarne. Zawsze idę tym chodnikiem. Widzę swoje buty, ale nie wiem jak one wyglądają. W pewnym momencie odbijam na lewo. Idę po krawężniku. Zawsze tak samo. Przede mną sina siność. Mglista szarość jak z filmów o komisarzu Wallanderze. Nie wiem dokąd idę. Prosto, przed siebie, w siność. Nagle moja lewa stopa zsuwa się z krawężnika. Wzdrygam się. Całym ciałem.

Potem nic.

Jestem w Meksyku. Noc. Gorąco, duszno. Na ulicy. Tłumy na ulicy. Wszyscy świętują. Święto Zmarłych. Bawią się. Fiesta. Wszędzie czaszki, sombrero, grzechotki, muzyka, zapach kadzideł. Lampki jakby choinkowe. Tu jakaś matka boska, tam kukła przedstawiająca Śmierć. Hałas.  Strasznie się denerwuję, rozpaczam wręcz. Bo nie ma. Nie ma nigdzie benzyny dwudziestoczterooktanowej(!), a taka potrzebna jest do naszego campera. Bak pusty, a my stoimy tutaj. W tym tłumie. Osaczają nas. Wszyscy nasi znajomi pojechali już do Turcji. Bawią się, leżą na plaży. A my nie możemy wydostać się z Meksyku. Otacza mnie rozbawiony, pijany tłum. Czaszki i grzechotki. Nie wytrzymuję, rozpaczam, boję się. Serce zaraz mi wyskoczy z piersi. Nie chcę tu być. Chcę otworzyć okna, szeroko. Zrobić przeciąg w domu. Chcę opróżnić przeładowaną zmywarkę, chcę zapełnić brudami pralkę. Może nawet dwie. Chcę umyć podłogę, zapalić w cichości papierosa. Sama ze sobą tak. Wyrwać te trzy monstrualne lebiody spod płotu.  Źle mi tu. Te grzechotki i gorąco tak. Umrę. 

Budzę się.
Siedemnasta cztery. Wtulony we mnie Mały oddycha prosto w mój nos. Czuję jego kwaśny oddech i słodki zapach dziecięcego potu. Biały puch na jego główce posklejał się w cienkie strąki. Z otwartej buzi spływa strużka śliny. Poliki rozgrzane ma do czerwoności. Więc żyję.

A miałam go tylko uśpić. I skorzystać z tej jednej jedynej w ciągu dnia godziny, kiedy to mogę zrobić przeciąg w domu, i tę zmywarkę, pralkę i podłogę. I papierosa i lebiody. Trzy.
Jedną jedyną godzinę, którą traktuję jak bonus, bo wtedy mogę. Cokolwiek mogę. 

W zamian otrzymałam godzinę snu.
I zastanawiam się, czy aby dopiero to nie był bonus.

                                                                                                aut. Georgiana Chitac

13 lipca 2012

Ładnie

Dziś inaczej.

Przyjemnie jest gdy okazuje się, że powrót na grunt zawodowy niesie za sobą jeszcze jakieś inne pozytywy niż te...które są najważniejsze.

Bo ja lubię jak jest ładnie (choć bałagan jest nie do uniknięcia).
Nic na to nie poradzę.

Oto pozytywy moje:










 Taka fotorelacja z dzisiaj.



12 lipca 2012

Kreseczki, cyferki, literki

Puk puk.
Hej, ty.
No cześć.
Tak. Ty. Nie odwracaj się.
Tak, do ciebie piszę. Dzisiaj do ciebie.
To znaczy zawsze do ciebie, ale dzisiaj tak jakby bardziej.
Pukam w ten swój mały monitorek rozmiar 10.10, biorąc pod uwagę przekątną. W calach.
Do ciebie pukam. Puk puk.

Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę,  ale ja moszcząc się tutaj otrzymałam pewnego rodzaju prezent. Mam statystyki. One z założenia podobno nie kłamią. I mam te swoje magiczne kreseczki, cyferki, literki układające się w wyrazy. Każdego dnia inne. I wgapiam się w nie czasami z niedowierzaniem. Bo tych kreseczek, cyferek i wyrazów jest coraz więcej. Z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. I nie wiem, czy mnie to bardziej stresuje czy determinuje. W każdym razie łechcze moją próżność, bo nie trafiam w próżnię. 

A za każdą kreseczką, cyferką, każdym wyrazem kryjesz się ty. I ty i ty. 

I jak to jest, co? Czytasz mnie przy porannej kawie w domu, bo należysz do wyjątkowej grupy ludzi, którzy mają wtedy trochę czasu? Czy może przychodzisz do pracy, odpalasz komputer i kiedy szefa jeszcze nie ma odprawiasz poranny rytuał buszując zawsze po tych samych stronach? Może jestem gdzieś tam, pomiędzy pudelkiem a fejsbukiem? A może wchodzisz około południa? Wtedy jest dosyć tłoczno. To mnie zawsze zastanawia. Ta pora. 
A może spotykasz się ze mną, gdy trawisz późny obiad? Czy raczej przy wieczornej lampce wina, co? Gdy dzieci już śpią, a ty czekasz, aż pralka przestanie prać te dżinsy, które koniecznie jutro musisz założyć. 
A może to ty wchodzisz o tej czwartej nad ranem, godzinie niczyjej (jak pisała Gretkowska, bo to ani już noc a jeszcze nie dzień). I to właśnie ty korzystasz z  iPada?
Nie, to nie ty. Z  iPada ktoś inny. Domyślam się kto.

Wiem, jaki masz system operacyjny w swoim komputerze i jaką przeglądarkę preferujesz. 
Wiem też, jak to jest odczuć na własnej skórze fenomen Internetu. Tu granice nie istnieją. Co z tego, że ja piszę z podpoznańskiej wsi, a ty czytasz mnie w Szwajcarii, ty w Norwegii, ty we Francji? 
A ty za to zawsze jesteś pierwszy. I mieszkasz w Stanach. Ciekawe czy dziś też będziesz. Zawsze to sprawdzam. Tak się bawię z tobą: będzie czy nie będzie?

Trafiłeś tu przypadkiem, bo szukałeś w googlach ceny kury jedwabistej czy raczej informacji o Kuźniarze? 
A może czytasz inne blogi i stąd jesteś u mnie. Z pokoju Frustratki, Irminy, czy Tylkospokojnie, klikając w mój komentarz jak po ścieżce trafiłeś właśnie tu? 

Wiem, że ty mnie znasz. Tak prywatnie, namacalnie. 
A ty za to nie znasz mnie wcale. No tyle, że z bloga. 
A może aż. 
I to może właśnie ty mnie znasz najlepiej. Czytasz między wierszami i rysuje ci się wszystko. 
Rysuję ci się ja.

                                                                                           aut. Georgiana Chitac






5 lipca 2012

Gra i trąbi

Snują się tu i tam.  Szarpią czasami. Życie szarpią, wyszarpując z niego co lepsze. Dni wydłużają, noce zawalają. Bo świat stoi otworem i wszystko frontem do klienta. I tylko brać i brać, i korzystać, choć nie zawsze na to stać. Dlatego szarpią, bo jak nie teraz mieć, to kiedy niby, co? Włos siwy wcale tak nie razi, wory pod oczami da się zakamuflować a pierwsze zmarszczki hialuronem można potraktować. Duch jeszcze młody a cymesy świata aż się proszą, by rękę po nie wyciągnąć. 

Wyciągają więc te ręce, a ich stopy jeszcze pamiętają katusze w butach Relax. Żołądki nie strawiły jeszcze do końca chińskich, zjawiskowo pachnących gumek do mazania, że aż ślinka na nie ciekła. Odbija się jeszcze oranżadą w woreczkach. Oczy nie zapomniały zachwytów nad przechodzoną książeczką Lego lub gazetką Bravo, które jakiś Helmut wyrzucił do kibla dwa lata wcześniej. Nos pamięta zapach proszku do prania, którym pachniała bluza Nike. A pachniała tak cała paczka spranych ciuchów, przysłana od cioci z Chicago. Pamięta ciało, pamiętają zmysły. Fragmenty koloru w szaroburym świecie. 

Nie, nie potraktowani – to byłoby przesadą, ale liźnięci komunizmem. Do końca życia ubabrani szaroburą flegmą z komunistycznego jęzora. Urodzeni w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Żyjący w rozkroku. Niby wybrańcy, bo pokolenie transformacji, a jednak kalecy z wiecznym, płynącym w żyłach razem z krwią, kompleksem. Z angielskim czasami względnym, czasami dobrym a czasami żadnym. Z wątpliwą świadomością siebie i własnych zalet.  Z rozdziawioną papą przed każdym ładniejszym miejscem. Z czającym się w dole brzucha lękiem, że może coś jednak nie tak. Ze mną nie tak. Że nie umiem, nie potrafię. 

Sami nie mieli, więc opatulają te swoje pociechy kolejnymi atrakcjami i dozują małoletniej gawiedzi to, co oni jedynie z przechodzonych prospektów znają. Wywożą młode setki kilometrów od domu i kolorowym biletem z kodem kreskowym otwierają wrota do innego świata. 

Oczy się błyszczą, adrenalina w zenicie, zmysły  zachwycie. Uśmiech z twarzy nie schodzi. Tylko jaaa i łaaał. Że to piękne, a tamto prze. I tu musisz wejść a tam koniecznie przejść. I kameruj i zdjęciuj.  I jeszcze to, i jeszcze tamto, bo za chwilę za chwil kilka znów szarpanie. A widziałaś? A jechałeś? A zobaczże  dziecino, a doświadczże. Uśmiechnijże się i napawaj  pięknem świata i rozrywką. Bo póki co, napawam się ja. 

A dziecina mówi, że fajne i okej. Nie nadweręża swych emocji zbytnio, bo niby po co. Jest ładnie i fajnie, ale nie przesadzaj mama. Miejsc takich od pyty.
W świecie kolorowym i tym hotelowym pławi się jak ryba w swojej własnej wodzie. Nie potyka się o wysokie progi, bo takowe dla niej w ogóle nie istnieją. I jeżeli świat choćby na chwilę o tym zapomni, to każdym gestem, każdym zdaniem natychmiast mu przypomina, że to on istnieje dla niej, nie odwrotnie. Bez kompleksów, bez pardonów kroczy przez swoje małe życie. Każdy automat i aparatura gra jak młode na nim zagra, wypluwając z siebie mikstury będące połączeniem gorącej czekolady z sokiem pomarańczowym. Żaden automat nawet nie zająknie się i nie zatnie w odpowiedzi na dziwaczne zamówienie. Nie stanie okoniem złośliwie gdy małe paluszki grają na nim jak na akordeonie. Posłusznie i sprawnie realizuje zamówienia, podczas gdy rodzice od piętnastu minut nie mogą rozgryźć  parkomatu. 


Szczęśliwe dzieci biegają, upoceni rodzice czekają aż parkomat litościwie wyrzyga bilet, a z któregoś samochodu dobiega melodyjne majaczenie, że każde pokolenie ma własny czas. Tak to właśnie gra i trąbi zespół Kombii.