17 lipca 2012

Bonus


Zawsze tak samo.

Zaczyna się tak samo. Zawsze taki sam chodnik. Szary, dziwnie równy. Żadnej wystającej płytki, żadnej dziury. Po lewej stronie grafitowy asfalt. Po prawej stronie witryny sklepowe. Czarne. Zawsze idę tym chodnikiem. Widzę swoje buty, ale nie wiem jak one wyglądają. W pewnym momencie odbijam na lewo. Idę po krawężniku. Zawsze tak samo. Przede mną sina siność. Mglista szarość jak z filmów o komisarzu Wallanderze. Nie wiem dokąd idę. Prosto, przed siebie, w siność. Nagle moja lewa stopa zsuwa się z krawężnika. Wzdrygam się. Całym ciałem.

Potem nic.

Jestem w Meksyku. Noc. Gorąco, duszno. Na ulicy. Tłumy na ulicy. Wszyscy świętują. Święto Zmarłych. Bawią się. Fiesta. Wszędzie czaszki, sombrero, grzechotki, muzyka, zapach kadzideł. Lampki jakby choinkowe. Tu jakaś matka boska, tam kukła przedstawiająca Śmierć. Hałas.  Strasznie się denerwuję, rozpaczam wręcz. Bo nie ma. Nie ma nigdzie benzyny dwudziestoczterooktanowej(!), a taka potrzebna jest do naszego campera. Bak pusty, a my stoimy tutaj. W tym tłumie. Osaczają nas. Wszyscy nasi znajomi pojechali już do Turcji. Bawią się, leżą na plaży. A my nie możemy wydostać się z Meksyku. Otacza mnie rozbawiony, pijany tłum. Czaszki i grzechotki. Nie wytrzymuję, rozpaczam, boję się. Serce zaraz mi wyskoczy z piersi. Nie chcę tu być. Chcę otworzyć okna, szeroko. Zrobić przeciąg w domu. Chcę opróżnić przeładowaną zmywarkę, chcę zapełnić brudami pralkę. Może nawet dwie. Chcę umyć podłogę, zapalić w cichości papierosa. Sama ze sobą tak. Wyrwać te trzy monstrualne lebiody spod płotu.  Źle mi tu. Te grzechotki i gorąco tak. Umrę. 

Budzę się.
Siedemnasta cztery. Wtulony we mnie Mały oddycha prosto w mój nos. Czuję jego kwaśny oddech i słodki zapach dziecięcego potu. Biały puch na jego główce posklejał się w cienkie strąki. Z otwartej buzi spływa strużka śliny. Poliki rozgrzane ma do czerwoności. Więc żyję.

A miałam go tylko uśpić. I skorzystać z tej jednej jedynej w ciągu dnia godziny, kiedy to mogę zrobić przeciąg w domu, i tę zmywarkę, pralkę i podłogę. I papierosa i lebiody. Trzy.
Jedną jedyną godzinę, którą traktuję jak bonus, bo wtedy mogę. Cokolwiek mogę. 

W zamian otrzymałam godzinę snu.
I zastanawiam się, czy aby dopiero to nie był bonus.

                                                                                                aut. Georgiana Chitac

3 komentarze:

  1. To był mega bonus! Zamiast obrabiać chalupę skoczylas na godzinę do Meksyku:) a taki sen ze sie wzdragam całym ciałem to ja tez mam tylko ze ze schodami...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bonus. Lubię takie bonusy - już nawet śnić się nie musi, oby się tylko lekko wyspać :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Na godzinę zdeptana racjonalność. Poczucie przewinienia z zadowoleniem zmieszane;)

    OdpowiedzUsuń