24 maja 2012

Burza

Zanosi się, cholera. Zanosi na burzę.

Czuję to. Wiem. Coś będzie. Zanosi się od samego rana. Powietrze stoi, atmosfera ciężka. Oddech krótki. Wszystko drażni, irytuje. Głosy, odgłosy, bieganie, mlaskanie, sapanie. Wszystko źle, wszystko nie tak. Świat siny. Zniekształcony, surrealistyczny. Dzieci potworo podobne. On jakiś taki niegramotny. Napięcie.  Chodzę po domu, miotam się. Kuchnia-korytarz-łazienka. Kuchnia-korytarz-łazienka. Zawsze w tym samym miejscu nadeptuję na gumową kaczuszkę, ale dziś zamiast kwa kwa słyszę fak fak.  Głowę dałabym uciąć. Fak, fak, fak! Uspokój się. Opanuj. Oddychać głęboko, oddychać…

Grzmot. Stało się. 

Zazwyczaj zaczyna się podobnie. Wystarczy impuls. Jedno małe wyładowanie, które prowokuje kolejne i kolejne.  Impulsem mogą być porozrzucane buty, rozlany sok, marudzenie przy obiedzie, dziwna mina, „nie ten” ton.  To nigdy nie jest powód prawdziwy. To jedynie bodziec, który przeważa szalę. To małe, niby nieistotne - ciut.

I wtedy czuję jak idzie od pięt. Ku górze. Kurczy żołądek, rozczapierza dłonie, dodaje decybeli moim strunom głosowym. I nagle przestaję być hestią, boginią domowego ogniska. Jestem zeusem. Zeusem gromowładnym. Napierdalam grzmotami i piorunami po mym prywatnym olimpie. Rzucam w eter kurwy, groźby i obietnice. Ciskam butem, zabawką, gazetą, mokrą ścierką w każdy kąt. Bo mam dość. Bo koniec. Bo kiedy uszanujecie, docenicie?  Dacie spokój, święty spokój. Grzmoty i pioruny. Wieje. Drzewa wyrywa. Z korzeniami wyrywa. Bo kim ja jestem? Sprzątaczką? Praczką? Podawaczką? Wycieraczką? Bo co ja mam? Odejść, wyjechać? Żebyście zobaczyli, żeby oczy wam otwarło? Umrzeć? O nieeeee… Niedoczekanie wasze. Nie zrobię wam tej przyjemności. Nie zasługujecie. Już ja wiem jak to jest. Kota nie ma, myszy harcują. Mąż się cieszy, dzieci tańcują. Oj by był bal. Już ja to wiem. Niedoczekanie twoje i twoje i twoje. Całe was troje. I… 

I nic.  Bo tam powieka ani nie drgnie, oddechu nawet żadne nie zawiesi. Widzę wręcz moje słowa, sy-la-by wykrzyczanych słów moich widzę. Jak to jednym uchem wchodzi i od razu drugim się ulatnia. Nie przetrawi to nawet, jedno z drugim, próśb i gróźb przeze mnie ciskanych. A co dopiero weźmie sobie do serca. Widać, że do życia w burzliwych warunkach atmosferycznych szybko można się przyzwyczaić. 

Wiatr ustaje, grzmotów nie słychać, piorunów nie widać. Wychodzi słońce. Powietrze świeże, orzeźwiające. Świat ładny, dzieci kochane, kaczuszka znów kwacze.  Dobrze. Jest dobrze. Poszło. Uszło. Upuściłam sobie. Jestem hestią. Na nowo wzniecam ogień w moim domostwie. Olimp staje się arkadią.  Zeus zasypia do następnego razu.  

Wychodzę  na zewnątrz. Zapalam papierosa. Oj jak mi dobrze. Oj jak ulżyło. Taka burza to zbawienie. Dla mnie, dla świata.  Rozglądam się po ulicy. I wydaje mi się, że tam dalej nad tym domem z dachem w kolorze cegły, niebo sinieje. I, że powietrze tam stoi. Zanosi się, cholera. Zanosi na burzę.


                                                                                        aut. Georgiana Chitac

18 maja 2012

Punkt odniesienia

Czternasta siedem. 

W każdą sobotę każdego miesiąca, przez rok cały. Lata całe. Wiosna, lato, jesień, zima. Upały, duchoty, mrozy i słoty. Autobusem linii dwucyfrowej przyjeżdżają. Autobusem o czternastej siedem. Autobusem o tej porze pustym zazwyczaj, przyjeżdżają oni. We dwoje.

Przygarbieni, starzy, schorowani. Ona bardziej. W płaszczach paltach, co poprzedni ustrój pamiętają. Ona w berecie, być może przez siebie zrobionym, o lasce idzie. On w butach pozdzieranych, ale bardziej prężny, pomaga swej kochanej. Idą-drepczą-drobią, nie spieszą się. Wiedzą, dokąd idą i po co. Tam, gdzie zawsze w sobotę, autobusem o czternastej siedem. 

Wiosną niosą pęk forsycji, potem bzu. Latem irysy, mieczyki, dalie. Jesienią astry, a zimą gałązki świerku i jemioły. Wiosna, lato, jesień, zima. W każdą sobotę idą i niosą pęk tego, co urodziła ziemia w ich ogródku.  Prócz kwiatów, w siateczce co to czerwona jakieś dwadzieścia lat temu musiała być, niosą też znicz. Najmniejszy, najtańszy, ale zawsze jest znicz, bo oni idą-drepczą  drogą, co na cmentarz prowadzi. 
Może synowi, który w wypadku zginął, lampkę idą zapalić. Może córce, którą choroba ciężka na tamten świat przedwcześnie wysłała, kwiaty w wazonie chcą ułożyć. Może do kogoś innego, kochanego, kogo zapomnieć nie chcą lub nie mogą. 

Idą-drepczą-drobią. A ja w tych starych ludziach miłość widzę nieprzebraną, nieskończoną. Niby dwoje a jedno. Jak w bajkach, książkach, filmach. A ja mam to naprawdę. Na żywo. Co sobotę o czternastej siedem. Patrzę ukradkiem przez firankę i napawam się i mam punkt odniesienia. Że da się, że można. Wojny, reżimy, biedy, choroby, narodziny i śmierć. Da się. Razem, pod rękę. W szczęściu, smutku, doli, niedoli. Da się, póki…

Sobota, godzina czternasta siedem. 
Z pustego zazwyczaj o tej porze autobusu, wychodzi on. 
W ręce trzyma większy niż zawsze pęk kwiatów, a w siateczce co to czerwona jakieś dwadzieścia lat temu musiała być, niesie znicze. 
Dwa.




                                                        aut. Georgiana Chitac


14 maja 2012

Norrrmalnie strrraszny


wrzesień
Jak w szkole? Dobrze. Fajnie w tej szkole jest. I klasę mam fajną. Dużo nas jest, bo aż dwadzieścia siedem dzieci jest. Trzynaście dziewczynek, trzynaście chłopców jest...no…i…ja. Tak. No pewnie. Niektórych znam, ale tylko...poczekaj…policzę…pięciu. Tak! Pięciu znam. Ale wiesz co, mamo? Jest taki Daniel. Nie, jego nie znałam. I on, ten Daniel znaczy się, to taki okropny jest! Norrrmalnie straszny jest! To, co on dzisiaj siostrze na religii powiedział! Że, że on… o nie. Nie powiem tego. Bo to okrrropne jest. A ta siostra… aż czerwona się zrobiła i ta złość w niej, tak…tak… Mamo! A to pierwszy dzień w szkole! Norrrmalnie, okropny ten Daniel jest! Strrraszny, norrrmalnie jest!

październik
Jak w szkole? Dobrze. Ale jedno trochę niefajne. Bo ten Daniel siedzi przede mną. I głupie to jest. Bardzo głupie. Nie lubię go. Strrraszny okropnie jest. Gada i gada. I…marchewką w panią rzucił. Nie, nie śmiałam się. No, może trochę. A może on wcale nie w panią, tylko tak za biurko chciał rzucić… 

listopad
Jak w szkole? Dobrze.  Ale wiesz co? No mamo, przecież mówię „mamo”. No dobra już. Będę mówić „mamo”. Ale słuchaj, wiesz co? Dziś powiedziałam pani, żeby mnie przesadziła. Ja już nie chcę tak siedzieć. Jak dlaczego??? Bo Daniel mnie wkurza! Bo on strrraszny jest! Gada i gada. Odwraca się i odwraca. Nie lubię go! Denerwuje mnie. Ale wiesz co? No dobra. Wiesz co? Ten Daniel to nawet ładnie rysuje.

grudzień
Jak w szkole? Dobrze. Trochę tylko smarkałam. A wiesz co? Daniel już drugi tydzień nie przychodzi do szkoły. Chyba wyjechał. Albo chory jest. Pewnie tak.

styczeń
Jak w szkole? Dobrze. Dostałam ostrzeżenie od pani. I czarną chmurkę. Za nic. Ja nic nie zrobiłam. Przecież wiesz. Mamo, wiesz. Ja nic. No…może trochę. Może dużo. Gadałam. Nie, nie z Majką. Z Danielem. Z Danielem gadałam.

luty
Jak w szkole? Dobrze.  Mamoooo….. Daniel dziś powiedział, że jestem ładna. E tam, głupi jest. Nie lubię go. 

marzec
Jak w szkole? Źle! Głupio! Nie będę już tam chodzić! Nie pójdę! W życiu! Dlaczego? Dlaczego to zrobiłam? Kiedy odrosną? No tak! Mówili! Mówiły! Wszystkie koleżanki i pani  mówiła! Że ładnie. I Adam. Adam też tak mówił. I babcie i dziadek i ciocia i wujek i wy. Że ślicznie i inaczej. Ale co z tego? Bo? No dobra...bo… Daniel powiedział, że…że… ładniej mi było w długich włosach (ryk).

kwiecień
Jak  w szkole? Dobrze.  A taka. A taka jedna koleżanka mówiła dziś Danielowi coś na ucho. I wiesz mamo, co on jej powiedział? Wiesz? Nie? Że ja jestem ładniejsza i mądrzejsza. Nie. Nie cieszę się. A niby z czego mam się cieszyć? No dobra, może trochę miło…ale…przecież…on jest taki strrraszny.

maj
Jak w szkole? Dobrze.  Nie wierzę! Już niedługo. Już niedługo wakacje.  I dwa miesiące wakacji. Ja cie. Tyle wolnego. I w drugiej klasie będę. A mamooo? A myślisz, że w drugiej klasie tak samo będziemy siedzieć? No, że tak w ławkach? No, no, że ten Daniel przede mną. 
Bo wiesz co? 
On tak naprawdę wcale taki strrraszny nie jest.  


                                                                                                             aut. Georgiana Chitac





10 maja 2012

Obcy


Kiedy Obcy staje się Swoim? Taki Obcy, co to przyjeżdża autobusem z jedną walizką w ręce albo samochodem załadowanym po brzegi. I dobytek może być różny i też motywacje. Bo chce uciec, zapomnieć, rozpocząć nowe życie lub po prostu zmienić otoczenie. Wie, że jest obserwowany, badany, tubylcy patrzą nieufnie. Bo jest Obcy, Inny, Napływowy, Nowy a przede wszystkim jest on  Niewiadomokto.  

Przybywa więc Obcy i uczy się. Uczy się nowych ludzi, dźwięków, zwyczajów. Inaczej odbiera świat, inna jest percepcja. Nawet niebo może być inne.
Obcy, z jakiegoś powodu postanawia teraz żyć Tutaj. W miejscu, gdzie wszystko jest z dziada pradziada. Dla jednego jest to piętnaście kilometrów dalej, a dla innego jest to koniec świata. Szerokość geograficzna taka  czy siaka. 

To Tutaj może być różne. Może to być na przykład wioska. Wyobraźmy sobie tak. Kilkuset mieszkańców, kilka ulic. Spokój i cisza dzwoniąca w uszach. Jedynie ptaki, ptaki tak cholernie słyszy się. Nawet o dwudziestej trzeciej. Ale tylko w maju i czerwcu. Wyobraźmy sobie, że jest to wioska mała i leniwa, ale co człowiekowi dla ciała i dla ducha potrzebne, to jest. Jest sklep. Jeden jedyny. Ze sklepową prawdziwą, jak żywcem z filmów wziętą. Ale kobieta dobra to jest, z sercem na dłoni. Jak pijaczek ostatnie, żółte pieniążki na ladę rzuca drżącymi dłońmi, to z politowaniem do piwka pół chleba kobita mu dorzuci. Dzieciom na kreskę tyle lodów wydała, że gdyby jej jakimś cudem pieniądze oddały, to siedem zamrażarek lodami by zapełniła. 

Naprzeciwko sklepu wyobraźmy sobie krzyż i figurę Matki Boskiej. Przy kapliczce upstrzonej sztucznymi kwiatami, o dwudziestej spotykają się kobiety odświętnie ubrane z książeczkami do nabożeństwa w zniszczonych dłoniach. Odśpiewują Litanię Loretańską. W duszącym zapachu bzu i kasztanowców uciekają się pod obronę Świętej Bożej Rodzicielki. Ich mężowie naprzeciwko pod sklepem przechylają butelki. Każdy ma swoje majowe.

To wszystko z okna widzi pani sołtys. Wszystkowiedząca i wszechmogąca kobieta-torpeda. Nikt inny na świecie tak szybko nie wyrzuca z siebie słów. Jest szkoła podstawowa, hurtownia budowlana, fryzjer i koło gospodyń wiejskich. Było też solarium, ale teraz został jedynie powyginany i wyblakły szyld. Wyobraźmy sobie też boisko. Taki orlik – nie orlik. Robiony w pośpiechu, oddany społeczności lokalnej i poświęcony dzień przed wyborami samorządowymi. Jest stawek, gdzie dzieciaki wędkują, a pijaczki przytachali starą kanapę i zasłonili  dwoma parawanami. Siedzą tam i piją. A sikają obok, pod wierzbę płaczącą. 

Wyobraźmy sobie, że jest też wiejski dom kultury. Piękny i dający możliwości obiekt z dyrektorką niczym zła królowa z bajek braci Grimm. Zasiada na tronie i państwowym włada jak własnym. Władanie polega na tym, że nikomu nie udostępnia nic, uzasadniając zawsze tak samo: zniszczą! Młodzież, by się gdzieś spotykać, urządziła sobie stary barak nazywając go wdzięcznie pener-budą. Dzieciaki biegają po polach polując na pasikoniki i żaby. Rowerami nad jezioro jeżdżą. Świat inny. Leniwy, niespieszny. Tu kupisz jajka, tu miód a tu kiełbasę. Raz do roku wielkie święto – potańcówka pod gołym niebem.
Jak upał jest to taki, że ziemia pęka a rośliny ususzone. Jak deszcz to taki, że samochody na drodze grzęzną. Jak zimą zasypie to tak, że drzwi od domu nie otworzysz. Jak prąd wyłączają, to tak, że przez miesiąc, codziennie na pięć godzin.  

Ludzie wieczorami przy płotach, furtkach stoją. Obserwują i gadają. O wszystkim i o niczym. O psie z kulawą nogą i nowym Obcym na przykład. Bo tutaj wszyscy się znają, wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Tak było, jest i będzie. Z dziada pradziada. A taki Obcy, to nowy temat jest. Nowa historia człowieka i o człowieku. A dużo czasu, dużo wody upłynie, zanim Obcy stanie się Swoim. Jeżeli w ogóle się stanie.  

Mam nadzieję. Chciałabym. Od prawie czterech lat.


                                                                              aut. Georgiana Chitac



7 maja 2012

Rentgen


Sklep jak sklep. Ni to duży, ni mały. Akuratny. Taki ściśle obliczony, wymierzony i uszyty na miarę i potrzeby małomiasteczkowej klienteli.
Na tyle duży, by regały się pomieściły, a na nich produkty potrzebne bardzo i te inne - nie tak bardzo. Jakieś orientalne wiktuały, na przykład. Na tyle duży, że z koszykiem się chodzi. Slalomem. Na tyle duży sklep ten, że radio własne ma. Słyszałam.
A jednak na tyle mały, że kasy raptem dwie.  Obie czynne. Otwarte. Frontem do klienta, który z koszykiem, slalomem, szlaki wytyczone przez regały wydeptuje.  

Do jednej z kas podchodzi blondynka. Na oko trzydziestoletnia, przystojna. Zwiewna sukienka z dekoltem, ślady pierwszej w tym roku opalenizny. Wykładając zakupy na taśmę, nieustanne poprawia sobie okulary przeciwsłoneczne, które z włosów zsuwają się na nos. Teraz zupełnie niepotrzebnie. Masło, okulary, gazeta, okulary, jajek sześć, okulary, papryka czerwona, okulary. Pik, pik, pik. W ferworze wykładania, poprawiania, pakowania nie zauważa stojącej przy drugiej z kas, brunetki. Jest niższa, przysadzista. Kiedy wykłada na taśmę brykiet do grilla i marynatę staropolską, w oczy rzucają się paznokcie pokryte kolorem niebieskim. Nagle, gdzieś ponad kasami kobiety spotykają się wzrokiem, a z ich wyszczerzonych w automatycznym uśmiechu ust wydobywa się zgrane, chóralne czeeeść.
 
Kiedy blondyna skoncentrowana jest na podtrzymaniu spadających okularów i spakowaniu włoszczyzny oraz jajek sześciu, bruneta bezlitośnie skanuje ją wzrokiem. W tym momencie brykiet i marynata przestają się liczyć. Czarnymi, bystrymi ślipkami rejestruje w blondynie każdą zmianę, jaka mogła zaistnieć od czasu ich ostatniego, spontanicznego spotkania w cukierni. Ocenia stan i jakość zarówno sukienki, jak i opalenizny. Widzi trzy nowe siwe włosy, i że kolczyki ciągle te same. Na koniec stwierdza, że karmienie dzieci pozostawiło swój ślad na niegdyś imponującym blondynim dekolcie. I, że już nie powinna go tak odkrywać.  I do tego opalać. 

Ale kiedy brunecie przychodzi szukać w czeluściach portfela siedemdziesięciu trzech groszy, szczęśliwie spakowana blondyna ujarzmiając swe okulary ma czas, by stwierdzić, że: brunetce przydałaby się świeża farba na włosy  (może już nie granatowa czerń), pociążowej oponki nie zdołała się pozbyć (a jej córka ma już chyba ze dwa lata), a to niebieskie coś na dłoniach jest ohydne. Traktuje swoim chłodnym, przenikliwym spojrzeniem przysadzistą postać brunety i przypomina sobie, że kiedyś to ona miała styl. Przyznać musi. Ale zapuściła się zwyczajnie i teraz to już jej niczego nie zazdrości. Phi.

Obserwuję to z bezpiecznej pozycji. Nie widzą mnie, nie oberwę rykoszetem. Stoję przy regale, szukając jakiegoś produktu. Być może o charakterze orientalnym. Nie pamiętam. Szukam, wybieram i pod nosem podśmiewam się z podejrzanej sytuacji. Ach, ta babska natura. Takie to niskie, głupie, może nawet żałosne. Szkoda gadać. Lepiej zapomnieć.

Podchodzę do kasy. Obie puste. Śladu po poprzednich klientkach nie ma. Jedynie czuć trochę perfumy tej brunetki. Płacę i wychodzę. Wtedy drzwi rozsuwają się, a do klepu wchodzi ona. Mijamy się, wymieniając automatycznym uśmiechem i nie mniej machinalnym czeeeść. Idę dalej, czując na plecach jej wzrok. Cholera! Dorwała mnie. A tak szybko szłam.

Ale sweterek to miała nieco sfatygowany.
Widziałam.



                                                      aut. Georgiana Chitac

2 maja 2012

Zagraj to jeszcze raz, Zbyszek

Upał. Lato i tropiki. Na ulicach letnie sukienki, szorty, japonki. W ogrodach panowie w topless, wędzą swoje piwne brzuchy w grillowym dymie. Sterta ciuchów przejściowych zakupionych na wiosnę, leży i czeka na swoją kolej. Na czerwiec i lipiec, bo wtedy już będzie po lecie. Absurd.

Tegoroczny weekend majowy zarówno „weekendem” jak i „majowym” jest tylko z nazwy. Dla niektórych zahaczył o cztery ostatnie dni kwietnia i w ogólnym rozrachunku trwa dziesięć dni. Dziesięciodniowy weekend kwietniowo majowy. Absurd.

Siedzimy z dawno niewidzianymi znajomymi. Odprawiamy polski „poprzełomowy”, majówkowy rytuał, podchodząc do tematu zgoła ortodoksyjnie. Katujemy wątroby kiełbaskami, karkówką, ogórkami małosolnymi, sosem czosnkowym, itede itepe. Tradycji stało się zadość. Wstąpiliśmy w nowy sezon namaszczeni grillową sadzą. Kiedy krew z mózgu spływa do jelit, trudno o kreatywność czy błyskotliwość w rozmowie. Najłatwiej wtedy powspominać. O innych pogadać.  

A co u tego? Co u tamtej? A u tych, tamtych, owantych?  Tu dziecko, tam rozwód, tu ślub, tu śmierć, tu podróż, tu wielkie interesy, tu wiązanie końca z końcem, tu zdrada, tu komunia. Ach, już? Jak to? To już tyle lat? Jak wygląda? Gdzie mieszka?  No co ty. Ale skąd wiesz? Widziałaś, rozmawiałeś? W oczy patrzyłeś, głosu słuchałaś? Z człowiekiem namacalnym, z człowiekiem z krwi i kości rozmawiałeś? Zapach czułaś? Spotkałeś się?
Nie. Na fejsie czytałem, na klasie widziałam, w esemesie dostałem, w ememesie podziwiałam, skomentowałem, zalajkowałam… A pamiętasz, jak kiedyś?

Urywając się z lekcji w szkole średniej, obojętnie jakiego dnia i o obojętnie jakiej porze, zawsze spotykało się kogoś znajomego na Starym Rynku lub Siódemce.  W piątkowy czy sobotni wieczór azymut obrany na Stajnię lub Szwejka, zawsze obfitował w spotkania towarzyskie. Zero telefonów komórkowych, maili. A przepływ informacji taki, że między pomysłem o zorganizowaniu ogniska na pobliskich gliniankach, a jego realizacją nie mijało więcej jak dwie, trzy godziny.  Szła więc młodzież uważająca się za rokendrolową, ubrana w dżinsy i kraciaste koszule. Obcierała sobie stopy w szczurkach, bo na martensy nikogo nie było stać. W plecakach z nabazgranymi napisami Dezerter, Kult czy Bad Religion, dzwoniły butelki z tanimi winami. Siedzieliśmy, gapiąc się w iskry nad ogniskiem. Między nami pałętali się Jim Morrison, Riedel i Kurt Cobain, zresztą-nevermind. I na pewnym etapie padało hasło: ej, Zbyszek, zagraj no na gitarze. Niewiadomo skąd, niewiadomo jakim cudem, ktoś skądś wyciągał gitarę i Zbyszek zaczynał stroić... Stroił, stroił, brzdękolił a uczucie podniecenia w słuchaczach narastało. Zbyszek przerywał, brał duży łyk siarkowego wina i...stroił. Jak zaczynał napierdalać, wiadomo było, że śpiewamy muńkowego Kinga, potem wyliśmy, że przyjaciel mój wyjeżdżał, mówił do mnie-masz tu klucze… Następnie Zbyszek, gestem rokendrolowego lwa scenicznego odkładał gitarę i  namawiał do dalszego degustowania pika, kiera czy innego karo. Dziś, z perspektywy czasu mogę dać głowę, że Zbyszek nic innego nie umiał grać na gitarze. Ale jego występ zawsze był żelaznym punktem w każdej nasiadówie. Żelazny punkt z żelaznym repertuarem. Tak jak w Łebie, kiedy spędzaliśmy noce na plaży. Tak jak w Karpaczu, kiedy bez komórek i fejsów w jeden weekend potrafiły się spotkać dwa tuziny ludzi. Nikt się zbytnio wtedy nie umawiał.  
 
Objuczeni w słuchawki, telefony, komputery, ajfony, ajpody, skajpy, dżipiesy idziemy, każdy w swoją stronę. Starając się udźwignąć te współczesne dobrodziejstwa służące do komunikacji,  wzrok wbijamy w ziemię.
Pewnie dlatego nie widzimy Człowieka.
To jest dopiero absurd. 



Karpacz 1994. Część ekipy, bo reszta śpi. 
Mam nadzieję, że nikt się obrazi za umieszczenie tych zdjęć tutaj. Zresztą i tak wszyscy wyglądamy dziś nieco inaczej ;-)