5 czerwca 2014

A jednak tak.

Cholera! Nigdy, nigdy, przenigdy!
Dlaczego nigdy nie mogę tu zaparkować? Dlaczego nie mogę? Cholera by to wzięła. I jak ja będę w tym stanie paradować? Cholera, jak ja wyglądam? Z ogrodu taka, prosto. Z liściem we włosach i mrówkami w trampkach. Jest! Jest miejsce. Daleko, ale jest.
Idę, podbiegam, biegnę. Żadna mrówka tego nie przeżyje, liść spada. Na chodnik pachnący świeżym deszczem upada. Idę, podbiegam, biegnę. Co chwilę sprawdzam zawartość kieszeni. Prawej. 
Jestem! Otwarte!
Półmrok, wewnątrz zapach deszczu, po którym już śladu nie ma.
Dzień dobry, mówię. Wychodzi z zaplecza. Niski, zgarbiony, wyciszony. Jakby z epoki jakiejś innej, zapomnianej. On nie mówi nic. Wyczekująco patrzy.
Podaję mu zawartość kieszeni i mówię. Szybko, chaotycznie mówię. Że nie wiem jak, ale spadł. Zsunął się zwyczajnie z ręki. Nie wiem, może zapięcie się zepsuło. Ale spadł. I nie działa. I, że przestał działać o ósmej jedenaście, i że bardzo, ale to bardzo go proszę.
On nie mówi nic. Siada przy biurku. Lupa na oko. Pochyla się z namaszczeniem. Wyciąga narzędzia takie mini mini i kable takie też. Z precyzją neurochirurga grzebie w jego wnętrznościach.
Jakoś tak denerwuję się, martwię. Omiatam wzrokiem ściany, gabloty, szuflady. Wszędzie tak, tik tak. Dziwnie, inaczej, hipnotyzująco, surrealistycznie. Na ścianie wisi dalmatyńczyk ze wskazówkami zamiast wąsów. 
Wraca, podnoszę się z krzesła.
Obawiam się, mówi, że nic nie jestem w stanie zrobić. Naprawdę. 
Patrzę na niego skonsternowana, z gardła wydostaje się jedynie chrapliwe..."ale jak?".
Naprawdę. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Przykro mi.
Dziękuję.
Idę.
Czas zgonu 8:11. Klucha w gardle. Myślałam, że nie przywiązuję się do rzeczy, do przedmiotów.
A jednak tak.
Tik tak.

29 maja 2014

Koniecznie gumowe

Po rękawice jechać trzeba. Jechać muszę.
Bez rękawiczek sobie nie poradzę. Trudno. 
Bez rękawiczek się poranię, pokaleczę. Paznokcie pozdzieram, linie papilarne pościeram.
Zadziory będę mieć, a chemia zeżre mi skórę na dłoniach.
Tego nie chcę. Po rękawiczki jechać muszę. Gumowe takie.

A pracy dużo będzie.
Zakurzyło się, zarosło. Pajęczyny wszędzie i lebioda po pas. Brudne wszystko i zaniedbane. Jakby od dwustu czterdziestu siedmiu lat nikt nie zaglądał. Tynki pękają, deski na podłogach spróchniały, żyrandol dynda na jednym kablu. Co dwie i pół minuty z kabla iskra ucieka. W wyjącej lodówce spleśniały pomidor. A w zasadzie pół. Z kaloryfera woda kapu kap...kap...kap... 
Roboty, roboty, roboty po pas. Po pachy. Za grzywkę. Po dach.
Po rękawiczki jechać muszę. Gumowe takie.

Posprzątam. Odkurzę. Przewietrzę.
Pościeram, zmyję, zetrę, wyremontuję. Padnę na twarz. Powstanę i kwiaty zasadzę. Podleję. Chleb upiekę i ciasto z truskawkami. Ugoszczę. Wódki poleję. Usiądę, nogę na nogę założę. Na kolanie oprę splecione dłonie. Uśmiechnę się, odrzucając do tyłu włosy. Pochylę się i poopowiadam. O tym, co u mnie.
Poopowiadam.
Naprawdę.
Choć tego niewiele, ale postaram się.
Poopowiadam.
Bo wracam. Stęskniłam się.
Nie kłamię.

PS Wpis setny.

25 stycznia 2014

Poza tonacją

Szary chodnik przyklejony do szarej ulicy.
Na szarym chodniku nierównomiernie rozłożone szare błoto. 
Pod szarym błotem moszczą się zapomniane psie gówna. Szare błoto i kawałki tego psiego ladują na butach przechodniów. Większość butów miała kiedyś kolor czarny, ale teraz błoto zmieszane z solą drogową spłukuje szlachetną lub skóropodobną czerń i przepędza ją w nicość. 
Przechodnie obuci są z kolorów wyzuci. Czarne kurtki, szare spodnie. Bure czapki i szaliki. Czasami rajstopy przemką w jakimś fiolecie mącąc ogólną szarość. Mieszcząc się jednakże w tonacji zimnej. I zimowej.
W czarnych kurtkach i rajstopach fioletowych, ludzie o twarzach szarych. W głowach szare myśli i nikłe nadzieje. Szary strach o jutro i szare wspomnienia.
Pod półprzymkniętymi powiekami przechodniów szare oczy skupione na czubkach szarych butów przedzierających sie przez szare błoto. To rozłożone na szarym chodniku.
Tę miejską paletę szarości uzupełnia szare, ciężkie, zimowe niebo.
W tym wszystkim szara ja.
Nagle, zza szarej kamienicy wyłaniają się one. We cztery.
Podnoszę wzrok, uśmiecham się mimowolnie. Zwalniam kroku.
Zatrzymują się. Ja też. Udaję, ze szukam czegoś w torebce, ale nie mogę oderwać od nich wzroku.
Rozmawiają, śmieją się perliście ustami malowanymi w cztery odcienie czerwieni. Słomkowe papierosy otulają długie palce bogato zdobione jaskrawym lakierem i biżuterią.
Mają na sobie wszystko, co najlepsze. Mają na sobie wszystkie najpiękniejsze kolory Ziemi.
Mają futra, loki i koki.
Grzebię bezsensownie w torebce wysysając z nich kolory. Wyglądają tak egzotycznie, jak cztery papugi wśród tysięcy szarych wróbli na linii energetycznej. 
Wyjęte z kontekstu lub z filmów Almodovara. Są kolorowe, latynoskie. Są boskie. 
Chciałabym patrzeć na nie dłużej, ale idę. W szarość.
Mijam je. Zostawiam za sobą. 
Te cztery kobiety, które kiedyś niewątpliwie musiały być wyjątkowymi pięknościami.
Mijam je. Zostawiam z uczuciem...chyba żalu.
Te wszystkie cztery.
Mocno podstarzałe prostytutki.