26 czerwca 2013

Przed wschodem słońca

Od świtu bladego zapowiadało się, że dzień ten będzie trudny i niespokojny. 
Czyste jak łza przez ostatnie dni niebo, spowiły grafitowe chmury. Wiatr targał nawet starymi i silnymi drzewami i skutecznie wywiewał resztki pozytywnych myśli z ludzkich głów.
Lało niemiłosiernie. W Poznaniu tego dnia spadła jedna dwudziesta rocznych opadów, jeżeli wierzyć statystykom, oczywiście. A deszcz był jak żywcem wyjęty z filmu "Forrest Gump": spadły go wszystkie rodzaje, we wszystkich możliwych kierunkach. Temeratura powietrza spadła o kilkanaście stopni.

Ziarno niepokoju zasiał pierwszy telefon. Gdzies około dziewiątej rano.
Dalej działo się już jak u Hitchcocka.
Po fałszywych alarmach bombowych w kraju sprawdzono dwadzieścia dwa obiekty użyteczności publicznej – szpitale, sądy, budynki prokuratury i policji, a także centra handlowe. Ponad 2700 osób musiało opuścić budynki. Fałszywe ostrzeżenia wysyłano z serwerów w kraju i za granicą. A młode działaczki PiS, tzw. aniołki Kaczyńskiego postanowiły wrócić na scenę polityczną. Chcąc walczyć o interesy młodych ludzi.

Dzień z każdym następnym telefonem stawał się coraz bardziej niespokojny, a piekielna pogoda rozwiewała najdrobniejsze zjawisko mogące służyć za dobry znak na przyszłość. 
Mimuta goniła minutę. Godzina godzinę a dobre wieści nie nadchodziły. Czas to skurczal się, to rozciągał drwiąc sobie z ludzkiej cierpliwości. Ręce dziurawe nie mogły sprostać choćby najbardziej błahej czynności. Rozbiegany wzrok muskał jednynie kolejne stony książki, nie zapamiętując nic z przeczytanego tekstu.
Przemoczony i ubłocony pies ujadał za oknem, a wiatr dmuchał jakby przynieść miał wielkie zmiany. 

Długo po północy w co najmniej trzech podpoznańskich domach nie spano, a dudniące w nerwach serca zagłuszały wycie wiatru. Nie spano, czekając na choćby najmniejszą, najkrótszą informację. A myśli i wspomnienia wracały, nie pozwalając oczom na sen.

Dnia dwudziestego szóstego czerwca o trzeciej czterdzieści.
Trzydzieści sześć minut przed wschodem słońca.
W sto siedemdziesiątym sódmym dniu roku.
Po kilkunastogodzinnym, ogromnym wysiłku wydała na świat syna.
Joanna i Wojciech wpatrując się małe zawiniątko, pieczętujące swoje jestestwo pełnym strachu krzykiem, jeszcze nie wiedzieli.
Że już nic nigdy nie będzie takie jak przedtem.
Za oknem wschodziło słońce, a wiatr powoli ustawał.


                                                                                     Janowi, mojemu bratankowi.
                                                                                      Na pamiątkę.


                                                                                                                         rys. Georgiana Chitac








12 czerwca 2013

Ten moment

Kroiła chleb ciemny, ziarnisty. Dookoła drewnianej deski  rozpryskiwały się okruchy chrupiącej skórki i kawałki ziaren słonecznika. Tym samym nożem na świeżą, pachnącą kromkę naniosła warstwę twardego masła. Po chwili zanurzyła dłoń w starej kamionce z odłamanym uchem, by wyłowić z niej jeden z ulubionych smaków lata. Sól z wody błyskawicznie wdarła się we wszystkie  zadrapania i małe rany na jej dłoni.
Spojrzała na piekącą dłoń. Potem na drugą. Spojrzała i zrozumiała. Że nadszedł ten moment.

Patrzyła na swoje dłonie. Zmienione. Nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak. Z zadrapaniami, rankami, zmarszczkami, żyłami, bliznami. Patrzyła na swoje dłonie.
Dłonie od pielęgnacji. Dzieci, domu i ogrodu. Na dłonie od sprzątania, gotowania, zmywania. Szorowania, prasowania, układania. Łez ocierania. Łez swoich i tych nie. Na dłonie od gestykulowania, pisania, rysowania, kwiatów układania. Na dłonie od witania gości, skrywania nagości, nocnych intymności. Od czesania w warkocz fancuski, od głaskania siniaków, od wycierania nosów. Na dłonie od liczenia banknotów, od nakładania makijażu i codziennego go zmywania. Na dłonie wstydliwie skrywane pod stołem, by schować ośrupany lakier na paznokciach. Na dłonie, które ciągle marzą, by grać jakimś instrumencie. Na dłonie od nocnego szycia stroju na bal przebierańców. Na dłonie od wicia wianków. Na dłonie od pomagania, usługiwania, dawania, odbierania, dziękowania. Zdjęć pstrykania, w necie klikania.
Na dłonie swoje, czasem całowane i głaskane spojrzała.

I zobaczyła w nich dłonie swojej matki jak wtedy, gdy.
Gdy ona miała kilka lat i jadła chleb z masłem i ogórkiem małoslnym. Takim z kamionki.

Zobaczyła, że ma dłonie swojej matki. I, że nie te pierwsze sześć cyfr z peselu, nie dwie ciąże, porody, doświadczenia, zmarszczki wokół oczu,  tylko te dłonie. Takie jakie teraz są. Uzmysłowiły jej.
Że jest już kobietą.


                                                                               rys. Georgiana Chitac




10 czerwca 2013

Ja, niewdzięczna

Uwaga!
Tekst zawiera kilka linków i przeznaczony jest raczej dla tych wnikliwych. Niewnikliwi czytać nie muszą, bo ogólnie post o niczym i czytanie go do niczego nie prowadzi.
Ja po prostu o czymś zapomniałam.
Ale żeby nie było, że sprawę zaniechałam, publikuję co przyzwoitość ludzka nakazuje.


Otóż. 
Dla niewtajemniczonych.
Krążą po blogosferze łańcuszki rozmaite. Takie wspóczesne łańcuszki św. Antoniego, że kogoś tam się wskazuje a wskazany ma wskazać kolejnych ileś tam osób. Blogerów, znaczy się. Wskazuje się, wyróżnia blogi, które z jakichś względów zasługują na zauważenie, a tym samym działa się na korzyść danego bloga i podniesienie jego popularności.

Prawdopodobnie przerwanie takiego łańcuszka powoduje ściągnięcie na delikwenta w postaci niesubordynowanego blogera serii iście hiobowych nieszczęść. Piszę "prawdopodobnie", bo autorka bloga niniejszego swoją postawą dowodzi, że owym leniwym i niesubordynowanym blogerem jest, ale póki co szarańcza jej ogrodu nie zaatakowała, ani zęby jej nie zczerniały. Jednocześnie jest świadoma faktu, że nieszczęścia nie omijają nikogo, a nawet z reguły chodzą parami lub nawet całymi stadami.
Dlatego też, będąc tego świadoma i nie chcąc doprowadzić swoją denną postawą do nagłego odwrócenia kierunku jej  życiowego koła fortuny, postanowiła.
Postanowiła swój błąd i zaniechanie naprawić, ale jednocześnie wyjaśnić, co następuje.

W ostatnich  miesiącach ten blog otrzymał kilka wyróżnień. Same wyróżnienia, ale przede wszystkim ich uzasadnienia, wprawiły autorkę w stan niekłamanego wzruszenia. Poważnie. Uzasadnienia ciekawe, inspirujące i budujące. Cenne. Szczególnie dla osoby, która rzadko kiedy zadowolona jest z siebie i z własnych umiejętności.

Dziękuję za wskazania i uzasadnienia, ale jednocześnie przepraszam. Nie dla mnie zabawy łańcuszkowe. Nie umiem, nie potrafię, blokuje mnie bunt wewnętrzny na tego typu akcje. 
W styczniu z własnej, nieprzymuszonej woli wskazałam kilka ulubionych blogów w poście TYM.  I przy tym obstaję. Dodatkowo, szczerze polecam wszystkie blogi, które widnieją na listwie po prawej stronie. Wszystkie są ciekawe, warte uwagi, niektóre wybitne. A każdy inny. Mam silne przeczucie, że ich Autorzy są nietuzinkowymi postaciami w naszym życiowym teatrze codziennym.
Nie ukrywam, że z niektórymi połączyła mnie fajna więź i mimo tego, że nigdy nie spotkaliśmy się w świecie rzeczywistym, to za pośrednictwem cudów współczesnej techniki, regularnie spijamy sobie z dziubków i przekonujemy się wzajemnie o tym, jacy to jesteśmy świetni. Tu pozdrawiam Irminę, Anię i Wojtka. Wspólnie tworzymy podwarszawsko-podpoznańsko-bogatyński trójkąt wzajemnej adoracji. 

A w kwestii formalnej. O wyróżnieniach dla bloga czwarte życie można poczytać m.in. TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ. Były też inne, ale wystarczy tej megalomanii. Zresztą podejrzewam, że w te linki kliknie jedynie mój mąż i  zapewne rodzice ;-)


6 czerwca 2013

Metryka nie kłamie

Bo człowiek, to.
Bo człowiek, to proszę pani i proszę pana to takie zwierzę jest, że wakacje lubi sobie czasem zrobić. Od życia, od pracy, od bycia i tycia. Robi sobie człowiek czasami wakacje, bo chce. A czasami, bo musi.
Zrobił sobie człowiek na przykład wakacje od bloga. Wakacji zrobić nie chciał, lecz musiał. Człowiek tym samym uświadomił sobie, że. 
Nie ma już lat dwudziestu.

Że ma lat człowiek trzydzieści pięć już ponad, i po jakichkolwiek szaleństwach, eskapadach i emocjonalnych fajerwerkach regeneracja nie taka, jak onegdaj. Że owszem, przygoda, kilometry, smaki, zapachy. Tańce do rana i rozmowy. 
Zachciało się planować, a też odmawiać innym nie było sumienia ani ochoty. Człowiek od miesiąca prowadził bujne życie towarzyskie, a przy tym robota w rękach się paliła.
Móżdżył i kombinował jak tu pogodzić te szare z tym z prospektów. Prasował koronki i białe koszule, drugą ręką mieszając zupę dla dzieci. Móżdżył człowiek i kombinował jak dobę wydłużyć, a może i tydzień każdy. Móżdżył i kombinował jak posklejać, poskładać życiowe puzzle, by nikogo nie urazić, nie ominąć, ale też nie stracić. Nic nie stracić.

Bo człowiek, proszę pani i proszę pana, żył ostatnio według zasady "co mam w dupie, nikt mi nie wyłupie".
I pakował te walizki i prasował koronki i białe koszule. Wracał po to, by domieszać zupę w garnku i poskładać do pary małe skarpetki w samochodziki. I spytać, czy w szkole wszystko okej.
A później człowiek w wir pracy się rzucił. Ale pracy takiej, co radości dawała tyle, ile te szaleństwa wszystkie razem wzięte. I znów człowiek nie dojadał, nie dosypiał. Komputer człowiek omijał.

I nagle obudził się człowiek w poniedziałek. Ten ostatni poniedziałek.
Przetarł zapuchnięte powieki. Stwierdził, że i dom też przetrzeć musi. Od półek po podłogę.
Że zbyt wiele małych skarpetek nie do pary wala się po domu, stwierdził. Że kwiaty w doniczkach powiędły, a chleb spleśniał w chlebaku. Że ogród zarośnięty, a blog jeszcze bardziej. Że białą koszulę w wybielaczu musi zanurzyć, a koronki pozszywać. Buty wytańczone do szewca oddać.
Że na dietę człowiek przejść musi, bo trzewia skatowane.
Że o stopy zadbać, bo zmasakrowane.
Że do normalnego życia wrócić musi, bo pani w sklepie pytała czy ci dziadkowie to już tak na stałe, w tej naszej wsi mieszkają.
I że odpocząć trzeba. Odsapnąć. Bo nie ma już człowiek.
Lat dwudziestu.