27 sierpnia 2012

Tango z Pacino


W Polsce powstaje pierwsza restauracja McDonald’s i rusza pierwsza sieć telefonii komórkowej. Hanna Suchocka zostaje pierwszą kobietą na stanowisku Premiera RP. Pojawia się program telewizyjny Kawa czy herbata?, a ostatnia stacjonująca jednostka wojsk radzieckich wycofuje się z ziem polskich. Na promocję swojej książki Wróżby kumaka przyjeżdża do Polski Gunter Grass.

Na świecie też się dzieje. Dziesiątego stycznia w czasie sztormu na Pacyfiku z pokładu statku zostają zmyte trzy kontenery z trzydziestoma tysiącami gumowych kaczek, które docierają do brzegów Indonezji, Australii, Ameryki Południowej i Alaski. Ich ruchy pomagają oceanografom badaniu prądów morskich. Na duże ekrany wchodzi Sharon Stone po to, by  rozchylić swe uda  w Nagim instynkcie, a Milczenie owiec zgarnia pięć Oskarów. CERN ogłasza, iż World Wide Web będzie udostępniona bezpłatnie, a w Himalajach ginie Wanda Rutkiewicz. FC Barcelona po raz pierwszy zdobywa  Puchar Europy, w Ugandzie spada meteoryt Mbale, Michael Schumacher wygrywa swój pierwszy wyścig w F1, w Kairze trzęsienie ziemi, a Jan Paweł II dokonuje pełnej rehabilitacji Galileusza. Bill Clinton zostaje prezydentem USA podczas gdy Barack Obama żeni się z Michelle. Trzeciego grudnia niejaki Neil Papworth wysyła pierwszego w historii smsa, a Al Pacino tańczy tango w Zapachu kobiety.

Ja nie tańczę. 

Jest rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi, mam czternaście lat. Siedzę na kilku materacach złożonych w kącie sali gimnastycznej. Tak samo jak siedziałam na nich parę godzin wcześniej. Na wuefie, bo inni coś zdawali. Siedzę, i nogi mam podkurczone. Teraz nie ma wuefu. Teraz jest dyskoteka klas sześć do osiem. Pod sufitem uwieszona siatka wojskowa, która ma maskować niewiadomoco. Pod siatką kręci się lustrzana kula. Taki luksus i elegancja.  Jej zadaniem jest robić nastrój. Odpowiedni. Światło odbite w lustrzanych fragmentach pojawia się to znika na pryszczatych twarzach rozstawionych dookoła. Duszno i nie ma czym oddychać. Czuć pot uwalniający się spod tureckich swetrów kupionych na najbliższym targowisku. Na tym samym targowisku nabyte zostały dezodoranty mające stłamsić ów uciążliwy zapach dojrzewających, młodych ciał. Tam, gdzie jeszcze rano stała bramka, teraz rozstawiony jest sprzęt grający. Obsługują ci z ósmych. Wiadomo. Technotronic, Roxette, DrAlban i MC Hammer. 

Dlatego nie tańczę. 

Mam te same pryszcze, tak samo śmierdzę potem tureckiej koszuli w kolorze czarnym, ale na poprzecinanych żyletką dżinsach mam napisane The Clash, Police, U2, Republika. I tak sobie myślę, że jestem inna. I M. też tak sobie myśli. Bo siedzimy razem i nogi mamy podkurczone. Ale okazuje się, że nie jesteśmy inne. Jesteśmy tu, na szkolnej dyskotece i przyszłyśmy po to samo, co tamte. Poubierane na jaskrawo i z grzywką wylakierowaną „na Alfa”. Przyszłyśmy by ci, których inicjały wycinamy cyrklem na szkolnej ławce w końcu poprosili do tańca. Ci, których spojrzenia łapiemy na przerwach, bo przecież pogadać nie mamy odwagi. 

I gaśnie światło i słychać już, że Sinead O’Connor zaczyna swą piękną Nothing Compares 2U i nawet już nogi luźno zwisają. Podkurczone nie są. Bo chyba przyjdzie poprosić, skoro rzucił spojrzenie. Tak mi się wydaje, że rzucił. A może tylko był ciekawy, kto tam siedzi w kącie. I pusto się zrobiło, kilka par zaczyna się obejmować pod czujnym okiem pani od polskiego. Sinaed jest przy refrenie, łza pojawia się w jej wielkim oku, a on nie przychodzi. Po mnie. Tańczy z tą, co ma grzywkę wylakierowaną i wywijała pięknie na parkiecie. W połowie piosenki dyrektor włącza światła. Bez pardonu. Koniec dyskoteki, dwudziesta. I tak nie zatańczyłabym z nim do końca. 

Jest rok dwa tysiące dwunasty. Moja córka za tydzień w tej samej sali gimnastycznej będzie mieć inaugurację roku szkolnego. Nie obejrzę się, a zacznie tam chodzić na dyskoteki. Choć twierdzi, że lubi U2 i Depeche Mode. 

Ja też ciągle lubię U2. 
I lubię już tańczyć.



                                    



20 sierpnia 2012

Tęsknota za następnym



Niby jeszcze jest. Niby jeszcze tak samo gorące, ale już jakby inaczej. Inne to lato.

Słońce codziennie skraca swoją wędrówkę nad widnokręgiem. Świeci na niby bezchmurnym niebie susząc liście, które spadły na aleje parkowe. Ogrzewa ciągle spragnione go ciała już jakby przez lekką mgiełkę, zwiastującą jesień. Opalenizna już też inna, nie tak boląca. Nawet w radiu coraz częściej mimozami jesień się zaczyna, choć to wcale jeszcze nie. Żółty październik. 

Druga połowa sierpnia to czas biegających po marketach rozgorączkowanych rodziców. Za wyprawką szkolną biegają. Warto biegać, bo na komplecie książek i pięć dych można przyoszczędzić. W tych pięciu dychach kilka zeszytów jest, piórnik z wyposażeniem i przybory inne. Warto więc.

Druga połowa sierpnia to też czas, gdy klimatyzowane ciągniki zwożą z pól baloty słomy. A ze ścierniska się kurzy. Kurz osiada na podpalonej sierpniowym słońcem trawie, która już tak szybko nie rośnie. Ziewać zaczyna. Dwa metry nad trawą czerwienieje jarzębina, a jeszcze wyżej kasztany rosną jak szalone. Podobno w lasach grzybów pełno. Tak ludzie gadają.

Mimo upału, dzieciaki już tak szaleńczo nie wskakują do baseniku. Nie kwiczą, nie drą się wniebogłosy. Siedzą i patrzą na motyle, których też coraz mniej. Bo kwiaty usychają. Nawet sok z arbuza ścieka po brodzie też jakby wolniej. Jakby chciał się zatrzymać gdzieś w połowie drogi. Między brodą a pępkiem. Leniwie jest, niespiesznie. Nie ma już szaleństwa towarzyszącego pierwszym upałom. Majowym, na przykład. Teraz jest podszyta  nostalgią chęć zatrzymania chwili.

Włosy jeszcze pachną wiatrem, skóra słońcem. Na ramionach i łydkach jeszcze rozdrapane bąble po komarach. Ogniska dogasają. W szklance piwo już ciepłe. Nie dopiję do końca, bo się boję, że skończy się nie tylko ono. Osa skorzysta. Pławi się w złotej zupie. 

Czuje się to. W powietrzu i w kościach, że choć niby jeszcze w pełni, to jakby już się szykowało do wyjścia. Nikt nie mówi głośno, bo po co psuć zabawę, ale zaczyna budzić się już tęsknota. Za następnym. Tym za rok. I nadzieja, że może będzie dłuższe. Bo zawsze jest za krótkie. Dla mnie.

Bo gdyby tak można jak te ogórki, śliwki i paprykę w occie zamknąć w słoiku i wypuszczać przy potrzebie. Przy styczniowym mrozie chociażby. Lub przy świątecznym, rodzinnym obiedzie. Wstać od stołu, otworzyć szafkę i  z namaszczeniem odkręcić słoik. I wypuścić z  niego trochę ciepła. Trochę lata.





15 sierpnia 2012

Dzięki za luksus



Na zmęczoną wyglądasz. Daje czadu, co? To daj, daj mi go. Wezmę go na spacer. Nawet na tę dłuższą trasę. Tam, wiesz którędy, żeby na konie sobie popatrzył. Mówisz. Daj mi go na czterdzieści minut lub pięćdziesiąt w porywie, a ty sobie odpocznij. Miej chwilę. Dla siebie chwilę miej. Mówisz.

Jeszcze trzaśnięcie drzwiami, jeszcze szelest kółek wózka. Cisza. 
Dla siebie. Cisza. Czas. Luksus.

Tylko omiotę otoczenie najbliższe. Tylko wzrokiem. I tylko te zabawki i inne klamoty. W pudło wrzucę. Ale skoro zaczynam od tego kąta, to nie mogę nie pójść dalej. Bo to mój system. Zawsze zaczynam od tego kąta. I później idę dalej. Przecieram szybę upaćkaną przez małe, serdelkowe paluszki. Układam na ławie książki i gazety. Poduszki na kanapie. Zbieram porozrzucane ciuchy i buty. Szklanki i talerze. Później stół, na stole, pod stołem. Kuchnia, gary, blaty. Odkurzyć, zetrzeć.

Już w korytarzu, po drodze  pralka. Dzisiaj białe, w sześćdziesięciu stopniach. Odkurzyć, zetrzeć. Lustra wytrzeć. Pranie z suszarki ściągnąć, bo za chwile to białe. Z sześćdziesięciu stopni na suszarkę wskoczy, wolna musi być. Pokój starszej. Kreatywnej bałaganiary. Nie mam siły, nie dziś. Tylko drzwi zamykam, bo patrzeć na to nie chcę. Pościele strzepnąć. Odkurzyć, zetrzeć. Kibel. Łazienka. Odkurzyć, zetrzeć.

Zaraz. Zaraz usiądę sobie, bo przecież chwilę mam. Dla siebie chwilę. I czeka na mnie skandynawski kryminał przecież. Ta reporterka, Annika Bengtzon na mnie czeka ze swoimi problemami i kolejną zagadką. Ze świeżym trupem, parującym jeszcze na szwedzkim mrozie, na mnie czeka ta Annika.  

Prawie siadam, ale wzrok ucieka za okno. A stamtąd błagalnie patrzą na mnie pelargonie. Wzrokiem przepełnionym cierpieniem proszą o odrobinę wody. Bo o odżywkę już nie mają odwagi. Surfinia już nie błaga. Skapitulowała. Zawisła smętnie białą flagą. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Nic nie obiecywałam. Chwytam za konewkę. 

Wrócili. Krzyki, śmiechy. Między podeszwami ich butów a podłogą (odkurzyć, zatrzeć) chrzęści przyniesiona ze spaceru ziemia. 

I jak? Odsapnęłaś nieco? Jak spędziłaś czas? Wiesz, ten dla siebie…
Yyyyyy. Fajnie. Dzięki. 

                                                                                               rys. Georgiana Chitac

10 sierpnia 2012

Norweskie jajo


Znam jedną taką, która wcale nie musi. Twierdzi, że nie musi. Jeść. 

To znaczy ona lubi zjeść. Ba. Nawet gotuje całkiem nieźle, wymyślnie czasami. I piecze. I przy tym gotowaniu wymyślnym czasami, a najczęściej jednak zwykłym i przeciętnym to tu skubnie tam przekąsi. I starcza. Jej. Bo na śniadanie skórki od chleba doje, które nieletni zostawili na talerzach. Później jakaś kawka, pół drożdżówki sprzed trzech dni, które w torebce się wala, krusząc niemiłosiernie. Obiadu nie je, bo jeszcze trzyma ją ten kabanos pochłonięty przy wypakowywaniu zakupów do lodówki, a zresztą obiadem to ona karmi młode. Na kolację nie ma już czasu lub siły, zwyczajnie. 

Tak więc żyje ona powietrzem i bezmyślnie wciągniętymi półproduktami, byleby tylko zaspokoić głód, który czasami przypomni o sobie. Czasami. I tak sobie żyje i tak sobie myśli, czy te innych apetyty to nie fanaberie jakieś. To bieganie wokół stołu i talerza. I tak sobie żyje  i tak sobie myśli wiedząc, że myśli te wcale nie wyszukane jakieś, ale za to z prawdziwą mądrością życiową mówiącą o tym, że przecież nie samym chlebem człowiek żyje. I myśli tak sobie do czasu.

Aż pewnego parszywego dnia nie stanie przed lustrem i ze zgrozą stwierdzi: pora się odchudzać. Bo jeżeli nawet nie przeciąża żołądka i wątroby nadmiarem pokarmów spożywanych, to jednak tryb życia, wiek, hormony i zapewne urok rzucony przez nieżyczliwą i zawistną byłą koleżankę sprawiły, że przybyło tu i ówdzie. Szczególnie w oponie, pośladku i udzie.  Ale co tam! Ale phi! Odchudzanie – wielka mi rzecz. Przecież ja i tak prawie nie jem, stwierdza. 

Przywdziewa strój domowo–sportowy, bo choć ćwiczyć nie ma zamiaru (jako że z charakteru nieskłonna), to ma nieodparte wrażenie, że od samego noszenia dresu kalorie rezydujące w oponie lecą. Dres powoduje u niej niebywałą gibkość w kościach, więc z gracją rosyjskiej cyrkówki odpala jednym, wdzięcznym ruchem komputer, by znaleźć dla siebie dietę akuratną i adekwatną. I czyta: dieta ananasowa, dieta dla kobiet typu gruszka, dieta księżycowa, makaronowa, na chandrę, na dobry sen, norweska, na zaparcia, pomidorowa, poświąteczna, punktowa, rozdzielna, warzywna… Oponka, pośladek i udo trzęsą się ze strachu w swym cellulicie nad nieuchronną przyszłością. Niepotrzebnie, bo. 

Nie wie jak, nie wie skąd i dlaczego, ale sam fakt bycia na diecie powoduje uruchomienie ssania ze środka brzucha i lawiny wręcz apetytów zgoła niesztampowych. Kiedy siedzi przy stole po norweskim śniadaniu, składającym się z trzech jajek na twardo i gorzkiej kawy, marzy by wciągnąć sześć parówek. Z majonezem. Do tego ciepła i chrupiąca bułeczka z masełkiem. Kawa mrożona posypana pizzą i wszystko popite chipsami z colą (choć wcale nie lubi). Marzy też o lodach, sosie beszamelowym z bitą śmietaną i łososiu wędzonym skropionym frytkami i czekoladą z okienkiem. 

Obsesyjnie myśli o jedzeniu, w każdej minucie dnia. Co siedemnaście sekund spogląda na zegarek, czy to aby nie już TA pora. Pora posiłku. I tańczy i biega wokół stołu i talerza. Na dwóch liściach sałaty cztery krople soku z cytryny odmierza. Delektuje się kiełkami i niedoprawionym szpinakiem.  Przygotowuje ludzkie posiłki dla reszty domowników, a język do dupy jej ucieka. Ściekająca ślina wsiąka w dres. Po dwóch dniach jest na skraju załamania nerwowego, rodzina błaga by się opamiętała póki jeszcze czas i wróciła do swojej nieregularnej, czerstwej drożdżówki i kabanosa. Bo zwyczajnie na tej, pożal-się-boże diecie jest jędzowata i ogólnie ciężka w koegzystencji. 

Rzuca więc dietę, rzuca dres, mija stres. Dla rodziny to robi, oczywiście. Przynajmniej oficjalnie.  
Oponka, pośladek i udo mogą spać spokojnie.
Przez jakiś czas.


- - - - -
Bohaterka postu jest wytworem mojej chorej wyobraźni i doszukiwanie się jakichkolwiek podobieństw u osób żyjących jest nieuzasadnione i wręcz niewskazane. A już na pewno nie należy kojarzyć bohaterki wpisu z autorką bloga. 
Wcale.
Byłoby to niedorzeczne. 


                                                                    rys. Georgiana Chitac