30 kwietnia 2013

Powiew (nie)świeżości

Tu nie chodzi o to, czy to dobre jest czy złe. Bo wiadomo jakie jest. Z pewnością nie jest 
najlepsze. Ani dla siebie samego, ani dla bliźniego innego. Ani dla przyrody, ani dla otoczenia. 
Pozytywny nie jest fakt, ani efekt. Lub efektów kilka.

Wiedzą ci, co to robią. I ci, którzy już nie. Ci, co kiedyś tylko w przelocie i ci, co codziennie w robocie. Wiedzą ci, którzy już wolni i szczęśliwi. Nie wiedzą tylko ci, którzy nigdy. I dobrze, że nigdy.
A skąd wiem ja? Z opowieści, rzecz jasna! Bo przecież ja...ekhm, ekhm...nigdy! 
Opowiadało mi kilka osób, po prostu...opowiadało mi. Że jest coś takiego. Zjawisko takie społeczne istnieje. Zjawisko, dzięki któremu świat niejednokrotnie w miejscu stanął i zaczął obracać się w przeciwnym kierunku. 

Jeden gest. Mrugnięcie okiem. Lekkie kiwnięcie głową wskazując kierunek wyjścia.
Kurtyny milczenia nie znaczą wtedy nic. Rozluźniają się krawaty, rozplątują języki. Łzy się leją niekiedy rzewne. A razem ze łzami, intymności wszelakie wychodzą na światło dzienne lub nocne. Rozmawia się wtedy o wszystkim i o niczym a często i o tych, którzy wewnątrz. Puszczają hamulce, a maski już tak nie straszą. 
Ileż to romansów, a przynajmniej niewinnych flirtów miało swoje zaranie w takiej sytuacji. Ileż to interesów ubitych, przyjaźni zawartych. Ileż to postanowień i zapewnień zapadło. Ileż wyznań i historii. Rewelacji sto tysięcy, i takich ogólnych co słychać. A takich powiem ci w sekrecie i teraz to dopiero możemy pogadać, to już chyba ze trylion miliardów. No i jest tak, że rodzi się wtedy relacja bliska. Bezpośredniej jest i łatwiej o kontakt.
Związani, powiązani  dymną stułą. Uwikłani w nałóg. Uwikłani wszyscy razem i każdy z osobna. W szkole, na studiach, w pracy, na imprezach. Nieznajomi i znajomi, między którymi błyskawicznie nawiązuje się nić porozumienia. Jedno wyjście, góra dwa i już tworzy się ekipa. Już się robi banda. I wszyscy jadą ja tym samym wózku.
Wyjść "na papierosa" to jak znaleźć się w innym wymiarze. Przeskoczyć kolejny krąg wtajemniczenia. Wyjść "na papierosa" to znaczy poruszać kwestie rangi najwyższej. To rozmawiać, rozprawiać, rozkminiać tematy, o których "tym w środku" nawet się nie śniło. To dowiedzieć się o wydarzeniach, przy których kolana się uginają.

I mówicie, co chcecie i ruszcie na mnie. Że to niemodne i niezdrowe. Że kontrowersyjne i obrzydliwe. Że śmierdzące i trujące. Że nie pro i nie eko.  Że ogólnie, za Pągowskim, że do dupy jest zwyczajnie.
Ja to przyjmę na klatę, posypię głowę popiołem. Zgodzę się we wszystkim i ze wszystkimi.
I mówcie, co chcecie i ruszcie na mnie. Ale obstaję przy swoim. Przewrotnie twierdząc, że.
Że wyjście "na papierosa" często, gęsto niesie za sobą powiew świeżości.







18 kwietnia 2013

w-i-poza

Wyszła. 
W końcu wyszła, mocno spóźniona w tym roku, Demeter. Opuściła lochy tajemne, piekła, zamczyska podziemne. Ciemnie, ciemnice, zimnice, bród, smród i ubóstwo. Wyszła i przyszła.
Wyszło i przyszło za Demeter to, co ludziom potrzebne. Do życia. Pokazała, uświadomiła dwa światy. 

Dwa światy i dwa życia. Jak dwie strony medalu, czy kija z końcami. Dwoma. Pokazała życie i takie sobie bycie, trwanie przy życiu i w nadziei. Przynajmniej moje to trwanie pokazała.

Bo w rocznym cyklu, życia dwa. Życie "w" i "poza".  Pół roku podziemnej wędrówki Demeter to zimno, biel i szaruga. To życie "w". 

Teraz wyszła, a wraz z nią, pąki i pęki. Kiełki zielone i pościele, które jakby dostając własnych nóg, uciekają z domów przez parapety otwartych na oścież  okien. To drabiny pod dachami  i  stukoty młotkami. To płotów malowanie i dywanów trzepanie. Hałasują areatory, a warkot ciągników jest błogosławiony.
Stoją przy płotach malowanych sąsiedzi, co zapomnieli o sobie przez ostatnie, zimne miesiące. Stoją i na grabiach się opierają. Opierają się i gawędzą. O dupie Maryni. I, że się kurzy, i że może piwko w związku z tym. Sadzą kobiety te kwiaty i cieszą się, że kolorowo. Bo kolor oko cieszy jak nic innego przecież.
Gadają i gawędzą jakby nagadać się nie mogli. Jakby sto lat się nie widzieli, albo nawet i dwieście. Jakby wojna ich rozłączyła, czy inny kataklizm. Stoją i gawędzą zapominając o tym, że przecież nie zawsze się lubią. I dzień dobry pani i panu i w ogóle jak miło. No i, że w końcu doczekaliśmy się. Jakoś.

Stoją sąsiedzi bliżsi i dalsi przy furtkach, płotach, na grabiach się opierając i nadziwić się nie mogą.  Że te co z brzuchami były, to teraz z wózkami. A te, co z wózkami na jesień, to z rowerkami. W ogóle te dzieci to Demeter też za sobą wyciągnęła. Bo jakby z podziemi wylazły. Tak jest ich dużo i głośno. I te rowery i rolki, hulajnogi i deskorolki. Biegają, szaleją. Tu czapkę zgubi, tam w gacie się posika bo czasu na toaletę nie ma. Biegaja i szaleją od rana do wieczora. Tu loda dostaną, tu skibkę chleba, tu na grilla się załapią. Cholery małe, co kwiatki zasadzone rujnują. Co płoty świeżo malowane dewastują. 

Życie przed domem. Życie przy płocie. Przy rabacie. Przy robocie. Życie z komarami, z sąsiadami. Na dobre i na złe. W pogodzie i niepogodzie. Na schodach, na pieńkach życie. Świerszczy słuchanie. Dzieci na kąpiel nawoływanie. Rower. Brudne stopy. Piekące od słońca poliki. Kurz.Wszędzie kurz. W domu kurz.
A co mnie tam w domu kurz. A co mnie tam to, co w domu. Zaczynam życie "poza".
To przecież tylko pół roku. 
Oby.





11 kwietnia 2013

Sytuacja-mistyfikacja i demaskacja

Aby sytuacja-mistyfikacja odniosła skutek zamierzony, potrzebne są niniejsze rekwizyty:
- dziecko w wieku odpowiednim (wiek dziecka zależy od tego, jakie potrzeby chcemy zaspokoić za pomocą sytuacji-mistyfikacji; jeżeli nie posiadasz dziecka-proponuję pożyczyć)
- telewizor plus to wszystko inne potrzebne do odtwarzania
- kanapa (najlepiej wygodna i zaopatrzona w koc lub dwa)
- ewentualne przekąski

Rozkładając dziecko w miejscu strategicznym można spokojnie, z uczuciem spełnienia i pełnego usprawiedliwienia oddać się czynności iście plebejskiej. Zaznaczam. Obecność dziecka jest obowiązkowa! W sytuacji, gdy na przykład do mieszkania wtargnie gość niezapowiedziany. Wtedy to, wywracając gałki oczne i oddając pełen zestaw echów, ochów, westchnięć i parsknięć okraszonych wcześniej wyćwiczoną gestykulacją, damy gościowi wiadomość: wiesz, widzisz ja tu muszę. Siedzieć z dzieciakiem muszę i oglądać to. Ten badziew muszę. Kontrolę rodzicielską sprawuję, choć nie chcę. Wiesz, tam TVP Kultura i Foucault na półce. A ja tu muszę... Gość wychodzi, nie chcąc zakłócać kontroli rodzicielskiej a my spokojnie możemy oddać się kontemplacji Pingwinów z Madagaskaru. Oczywiście w niezbędnym towarzystwie dziecka, przywiązanego kocem do kanapy.

Tym sposobem oto. Władcę Pierścieni obejrzałam i przeanalizowałam wzdłuż, wszerz i na okrętkę, choć Starsza żadnej części nie strawiła do końca. Zasypiała. Lara Croft obcykana w całości. Batman przerobiony od A do Zet. Nawet pytanie Starszej zadane pod koniec trzeciej części, czy Batmanem był ten starszy siwy pan z tacą, pominęłam milczeniem. Wszystkie spajdermeny, ajronmeny i helboje mam w małym palcu. A to wszystko w ramach kontroli rodzicielskiej (tu wyobraźcie sobie moje mrugnięcie okiem).
Rozszalała w swym bezkarnym zaspokajaniu głodu na popkulturową sieczkę straciłam instynkt samozachowawczy.  

O bożesztymój jakie to denne w głupocie swej bezdennej. O matkozcórką jakie to infantylne  w swej pretensjonalności. Bujda dla nastolatek. Syf i malaria ogólna, doprawiona czerwienią krwi i bladością lica głównych bohaterów. Stwierdziłam, rzucając okiem na pierwszą część sagi Zmierzch, którą to Starsza oglądała z własnej, nieprzymuszonej woli. Po dwóch tygodniach, przy drugiej części, moje oko coraz częściej uciekało znad książki na ekran telewizora. Po godzinie oko pociągnęło za sobą resztę ciała. Po kolejnych piętnastu minutach siedziałam półdupkiem na kanapie, by po chwili wgramolić się pod koc, pod którym Starsza.

Przygnieciona żenadą kiepskiej historii, fatalnie zagranej i jeszcze gorzej wyreżyserowanej nie zauważyłam kiedy te wampiry, wilkołaki wraz z  rozdziawioną Bellą wespół-zespół wciągnęły mnie w Zmierzch.  Nie mogąc doczekać się kolejnych emisji, przez nastepne trzy wieczory raczyłam Starszą krwistymi, pozostałymi częściami sagi.  Ale bystre dziecko szybko wyczuło kant w nadgorliwości swojej matki:
- Wiesz mamo, ja spokojnie mogę poczekać na kolejne części, jak będą w telewizji
- No co ty, jak już zaczęłaś serię, to dokończ. Nie wiadomo co nam  kiedyśtam wypadnie przecież...
- Yhy- popatrzyła przenikliwie -  podoba ci się, co?
- Daj spokój, przecież to głupie - wykwiczałam nienaturalnym głosem
- Edward. Edward ci się podoba...- pokiwała z zadowoleniem.
A ja już wiedziałam, że była to ostatnia sytuacja-mistyfikacja.
Ale może ktoś wie, czy będzie szósta część sagi?
Bo wiecie...ja dla córki...













3 kwietnia 2013

By chodzić światami

Podobno jej babka robiła to każdej wiosny. Jak tylko wody gruntowe wybiły studnię, a z pól pachniało zaoraną ziemią. Babka nie wiedziała skąd jej się to bierze, ale czekała na to całą zimę.
Wychodziła wtedy na drogę mówiąc, że czas już chodzić światami. W przytarganą ze strychu rozpadającą się walizkę pakowała to, co miało dla niej największą wartość: zdjęcie zmarłego dziecka, obrazek poświęcony przez papieża i bulwy georginii.  Walizka stała w sieni, dopóki niepokój w babce nie wygasł. A gasł on z reguły w porze sianokosów. Nigdy nigdzie nie wyjechała.

Zawsze gdy tylko. Gdy tylko rozpruje się ciężkie od chmur zimowych niebo i przedrze przez rozprucie choćby nikły promień słońca. I gdy tylko da się słyszeć przez zamknięte okno oszalałe ptaki, chce mi się. Bardzo. Chodzić światami. Moimi światami.

Niewytłumaczalne to. Może nawet zwierzęce. Ale tęsknota zadomowiona gdzieś na wysokości mostka aż boli, i na barki tak przechodzi. Bolące barki mają chęć ściągnąć z poddasza nieistniejącą walizkę i spakować w nią to, co obecnie najcenniejsze. A codziennie to co innego. Nawet zdarzają się dni, gdy wcale nic takiego nie ma. I marzy mi się wtedy to chodzenie światami.

Za czym chodzenie? Czego szukanie? 
To tak jak z zawartością walizki. Różnie bywa, codziennie inaczej.
Za słońcem pomarańczowo-gorącym, za wiatrem ciepłym. Za smakiem innym i zapachem. Za spojrzeniem i dotykiem dotąd nieznanym. Za kolorem, jakiego moje oczy nigdy nie widziały. Za dźwiękiem z głębi. Za cierpkim winem i brakiem oddechu w duszną noc. Za piaskiem we włosach. Za adrenaliną i satysfakcją. Za wielkim błękitem. Za doznaniem, za bodźcem zupełnie mi obcym. Za zaspokojeniem tęsknoty za czymś, czego się nie poznało.
Irracjonalnej tęsknoty.

Każdy ma walizkę stojącą w sieni. Zapełnioną tęsknotami uzasadnionymi, lub mniej. Każdy ma swój czas roztopów z zapachami świeżo zaoranej ziemi. Każdy, co jakiś czas wychodzi na swoją drogę by stwierdzić, że czas iść. Swoimi światami. 
Moja walizka jest prawie pełna.
Brakuje w niej "tylko" odwagi.