27 listopada 2012

Trzy sekundy

Bardzo, ale to bardzo chciało jej się siku. 
Tak bardzo, że gdyby stała przystępowałaby z nogi na nogę. Ale nie stała. Siedziała w samochodzie na fotelu pasażera. Energicznie pocierając dłońmi o ściśnięte uda, obojętnie wpatrywała się w krajobraz za oknem. A w zasadzie nie widziała nic. Było krótko przed dziewiętnastą, a poorane pola zamienione w monstrualne błoto przykrywała gęstniejąca mgła.  Przywoływała jedynie w pamięci widoki, które mijała niekiedy kilka razy dziennie. Ale jeszcze nigdy ta droga, te zakichane osiem może dziesięć kilometrów, nie wydawała jej się tak cholernie długa. I głośna.

Zjadłaś bułkę w szkole? Nie? Dlaczego? Ile razy ci mówiłam... Nie, nie dawaj mu tej bułki. A dobra, w cholerę! Widzisz? Już ma masło rozmazane na kurtce. A dopiero, co prałam! A ty? Dlaczego jesteś taka brudna? Jak to nie wiesz?  Czy ty to widzisz? Czy rękawy widzisz te?  Swe? Gonito, phi! Jasne! Gonito wszystko tłumaczy. A ty dlaczego nic nie mówisz? Ja muszę? Ja zawsze? Później słyszę, że mama tylko krzyczy. Jezuuuuu. Dlaczego on tak ryczy? Nie, nie odwrócę się, pasy mam! Zapięte! No to zdejmij mu tę czapkę! Nie! Nie smaruj czapeczką masła po szybie! Proszę cię, malutki! Tak, dobrze. Róbcie, co chcecie. Nie płacz! Tak, piękna piosenka ale nie śpiewaj mi teraz! Nie teraz!!! Proszę! Tak widzę, że wkłada sobie karton na głowę! I co z tego? Dlaczego we mnie rzucasz? Co to jest? Przecież mówię, że posłucham później! Przy kąpieli, mówię! Czy możesz ściszyć to cholerne radio? I  dlaczego się w ogóle nie odzywasz? Zaraz się tu zleję! Wiem, że karton! Że na głowie, wiem! Posłucham! Nie, nie ignoruję! Ścisz to radio!!!

Jedyne, o czym marzyła w tej chwili to być gdzie indziej. W innym miejscu, w innym czasie. I z pustym pęcherzem. Leżeć w pokoju dużym, chłodnym i cichym. Przez lekko rozchylone żaluzje wpadałyby promienie słońca. A z promieniami gorące i duszne powietrze. 

Teraz jedną dłonią pocierała o udo, a drugą poprawiała czapkę. Swędziała ją skóra na czole. Musiała dziś założyć tę głupią, wielką czapkę i udawać przed całym, że ma o dziesięć lat mniej. Musiała, bo włosów nie umyła. I wyglądała na dziesięć lat starszą. Niż jest. Myślała, miała nadzieję, że eksploduje. Bo siku, bo czoło, bo drące się dzieciaki, bo radio, bo pieprzony listopad, bo mgła. Bo on  zwolnił nagle. Choć pierwszeństwo miał, przepuścił. Bo w tej mgle wszyscy jacyś tacy. Nie do końca. Bo przepuścił i będą w domu o jakieś trzy sekundy później. A ona się zsika. I pozabija tych z tyłu. Być gdzie indziej, pomyślała.

I wtedy zobaczyli ten samochód. Typowy, biały dostawczak. Ściął z impetem zakręt lądując w polu.
Przed nimi.
Jakieś trzy sekundy przed nimi.
Przed ich przerażonymi oczami. Przed ich cichym krzykiem.

Ostatnie półtora kilometra przejechali w ciszy.
Grobowej.
Jedyne o czym teraz marzyła, to być już w ich domu.
Z nimi.









20 listopada 2012

Te, które ja zawsze

Są takie, do których w ogóle nie podchodziłam. Bo nie, i już.
Są takie, które wyłączyłam po kilku minutach.
Są takie, które obejrzane spłynęły po mnie jak woda po kaczce.
Są takie, które zostały w pamięci, ukształtowały, dały do myślenia, zmieniły postrzeganie osób lub sytuacji.
Są takie, które wywołały silne, czasami skrajne emocje.
Są takie, które mną wstrząsnęły i są dla mnie bardzo ważne, ale nie zamierzam do nich wracać.  Bo obejrzenie ich zbyt wiele mnie kosztowało.

I są też te, które ja zawsze.
Które ja zawsze obejrzę. Po raz piąty, dziesiąty, piętnasty i setny. 
Bez względu na wszystko, ja zawsze.
Ja zawsze te (w kolejności przypadkowej):

"25. godzina", reż. Spike Lee.
Zawsze.
Za scenariusz, za reżyserię, za obsadę, za Nortona.
Za monolog Monty'ego przed lustrem.
 "Casino", reż. Martin Scorsese.
Zawsze.
Bo to film - ideał.
Bo Sharon urodziła się po to, by w nim zagrać.
Bo tak.

 "Bliżej", reż.Mike Nichols.
Zawsze.
Za absurd, za dialogi, za grę.
Za piosenkę (posłuchaj, Damien Rice, The Blower's Daughter).
 "Drive", reż. Nicolas Winding Refn
Zawsze.
Za historię. 
Za muzykę.
Za TO spojrzenie.
Za doskonale zagraną opowieść o mężczyźnie, który mało mówi a dużo robi.
"Podziemny krąg", reż. David Fincher.
Zawsze.
No cóż...
...ktoś w ogóle potrzebuje uzasadnienia?
 "Co wydarzyło się w Madison County", reż. Clint Eastwood
Zawsze.
Za Marylę i Clinta.
Za scenę w deszczu.
Za jej dłoń na klamce drzwi od samochodu.
 "Monachium", reż. Steven Spielberg
Zawsze.
Bo mnie wciska w fotel.



"Ojciec Chrzestny".
Zawsze.
Bez komentarza.

"To właśnie miłość", reż. Richard Curtis.
Zawsze.
Za to, że oglądając go, od  pierwszej do ostatniej minuty mam uśmiech na twarzy.
"Ukryte pragnienia", reż. Bernardo Bertolucci.
Zawsze.
Za klimat.
"Niebezpieczne związki", reż. Stephen Frears.
Zawsze.
Bo Glenn i John.
Bo są nieprzeciętni.



 "Spaleni słońcem", reż. Nikita Michałkow
Zawsze.
Za scenę, w której Mitia tańczy kankana w masce przeciwgazowej.
Za to, że ten film to arcydzieło.
"Pulp Fiction", reż. Quentin Tarantino
Zawsze.
Za zegarek w dupie.
I za wszystko poza zegarkiem w dupie ;-)



I pewnie znalazłoby się jeszcze kilka innych.
Tych, które ja zawsze.
I, bez których nie byłoby mnie.
Bo te filmy to ja.

A może podchwycisz zabawę i wymienisz trzy filmy, które Ty zawsze?





17 listopada 2012

To nie serial

"Życie jest jak film Smarzowskiego" odpisał mi Pitfall, gdy skomentowałam Jego ostatni wpis.

Tak Pitfall, masz rację.

Niestety życie nie jest jak TVN-owskie seriale, gdzie wszyscy wyglądają jak z katalogu, mają doskonałe prace, domy, jeżdżą wypasionymi furami. Gdzie zawsze jest piękna pogoda, dzieci są ładne, zdrowe i czyste. Gdzie codziennie wyskakują na sushi, na kawę z koleżankami, a wieczory spędzają w najmodniejszych klubach. Gdzie matka trojga dzieci od świtu do nocy chodzi wypindrzona, koncertowo zajmuje się dwustumetrowym domem, a przy okazji jej kariera zawodowa osiąga zawrotne tempo. A jakże. Gdzie każda historia kończy się hepiendem. Gdzie zasadniczym problemem głównych bohaterek (moich rówieśniczek zapewne)  jest "umówić się z nim, czy nie". 

Życie nie jest jak pudełko czekoladek.  
Jest jak pudełko z przeterminowanymi owocami morza. Oślizgłymi, śmierdzącymi, obrzydliwymi. Choć tak bardzo staramy się stworzyć iluzję życia rodem z serialu. Choć na chwilkę, na moment, tak dla higieny psychicznej. Czasami.

I zawsze, gdy wydaje mi się, że gram w serialu (bo tak mi dobrze) dostaję obuchem w łeb. I ląduję u Smarzowskiego.  Na przykład wtedy, gdy. Widzę tę dziewczynę. Mieszka niedaleko mnie. Widzę ją ciągle jak chodzi z wózkiem. Matką została w wieku szesnastu lat. Rodzina patologiczna, pod nadzorem kuratora. Podejrzewam, że chodzi z tym wózkiem całymi dniami, bo zwyczajnie boi się być w domu z wiecznie pijanymi rodzicami. Smród, bród i ubóstwo jak u Smarzowskiego. 
Jedyny sklep we wsi. Stoi przede mną w kolejce. Jest mocno zaniedbana. Obserwuję ją, gdy trzyma swoją niespełna roczną córeczkę na rękach, choć sama wygląda jak gimnazjalistka. Bierze chleb i paczkę chipsów dla dziecka. Bierze, nie kupuje. Wirtualna kwota zakupów ląduje w zeszycie sklepowej.  Karmi dziecko chipsami. 
Gdy staje do mnie przodem, widzę kilkumiesięczną ciążę. Kolejną.

Gdy wracam do domu Młodszy rumiany, czyściutki w śmiesznym body i rajtkach wypina swój najedzony brzuszek. Domaga się Minimini

W tym samym czasie ważni panowie plaszczą swoje nażarte dupska, odziane w dobrze skrojone garnitury, na jakimś wypasionym jachcie. Za taki jacht pewnie można by kupić dziesięć moich wsi. Z mieszkańcami.  Plaszczą dupska, piją najdroższą whisky, wymachują cygarami. Obsługują ich najpiękniejsze dziewczyny na świecie. Obsługują ich w każdym zakresie. Plaszczą dupska, a konta na Kajmanach im pęcznieją. Bo skoro tam się strzelają, tam bombardują, to ci panowie na tym zarabiają.

Młodszy tańczy przy Minimini. Na ławie leży dzisiejsza Gazeta Wyborcza. 

Z pierwszej strony krzyczy zdjęcie z podpisem "Hanen Tafish, palestyńska dziewczynka, zginęła w czasie izraelskiego nalotu na miasto Gaza". Hanen jest mniej więcej w wieku mojego Młodszego.  Musiała być piękną dziewczynką.

Dziewczyna spaceruje z wózkiem, opinając kurtkę na coraz większym brzuchu.
Ważni panowie nalewają sobie kolejną whisky.
Młodszy tańczy przy Minimini, a ja patrząc na Niego jestem w TVN-owskim serialu.
A Hanen już nie ma. 

Wiesz co, Pitfall?
Popierdolone to wszystko.  


 

 







3 listopada 2012

No właśnie, musi?



Idę na z lekka sztywnych, bo jeszcze śpiących nogach, a okruszki przyklejają się do moich bosych stóp. Okruchy są pochodzenia kukurydzianego, bo wczoraj wieczorem był „Shrek Forever”, a  Starsza z Młodszym konsumpcję filmu uzupełniali konsumpcją wafli ryżowych. Sprawiając jednocześnie wrażenie, jakby nigdy w życiu jeszcze nic nie jedli. Po seansie pozostał zmięty koc na kanapie i okruchy na podłodze. Jestem pewna, że przez noc się okociły. Okruchy, oczywiście.

Ekspres włączony, gazety na stole. Z dodatkami, bo wydania weekendowe przecież. Młodszy biega już od godziny. Nie wie, co to sobotni poranek. Że w łóżku można by dłużej. Że pospać. Ani mu do głowy nie przyjdzie. Się zlitować. Am, am woła. Chlebek z nutellą? Klaszcze w rączki, szczerzy małe jak ziarenka ryżu ząbki. No masz, na zdrowie. Leję sobie kawę, rozkładam pierwszą z gazet. ŻADNEGO ZAMACHU NIE BYŁO, krzyczy pierwsza strona. Później, że ATEIŚCI POKAZUJĄ SIĘ W POZNANIU. Gdy dochodzę do wyborów USA, Młodszy informuje, że to co je, to be. Chlebek z pastą jajeczną? Klaszcze w rączki, szczerzy małe jak ziarenka ryżu ząbki. No masz, na zdrowie. Leję sobie druga kawę i chwytam kolejną gazetę. POZNANIACY ZMĘCZENI SWOIM PREZYDENTEM, TOM CRIUSE MA DOŚC PLOTEK, a w Wysokich Obcasach MOC CHUCI i URLOP TUSKA.

Nie widzę w tym wszystkim sensu. Nie chce mi się czytać. Mąż przeciwnie – zatopiony. Trafiony. Beznamiętnie wpatruję się, jak Młodszy rozsmarowuje na gazetce reklamowej nutellę. Przekłada stronę, by na nowej rozbebłać pastę jajeczną. Szczęśliwy jest. Pijemy kawę, mąż zatopiony, a ja zastanawiam się co teraz. Co dalej, jak wypiję. Bo już kończę. Jesienne, nisko wiszące już słońce, nachalnie podpowiada mi, co powinnam. Włazi bezczelnie przez szybę i wytyka mi gdzie kurz, gdzie pajęczyna, gdzie tłuste ślady małych łapek. Gdzie klejące plamy na panelach, a teraz jeszcze nutella. 

W tym też nie widzę sensu. Sprzątać również mi się nie chce. Wolę trzecią kawę. Siedzę w poranniku i pocieram stopą o stopę. Okruchy odklejają się i spadają na podłogę. Nie widzę sensu w sprzątaniu, skoro i tak za chwilę. Słońce wytyka mi też brudne okna. Zasuwam roletę. Niech spada. Na drzewo potraktowane młodym listopadem.

Mąż zatopiony, ja trę stopy jak pasikonik, Młodszy biega dookoła stołu jak opętany. Otwierają się drzwi i ze swojego pokoju wychodzi Starsza. We wrzosowej piżamie, potargana jakby piorun w miotłę strzelił. Idzie dumnie, bo od wczoraj jest sprecyzowana. Sprecyzowała swoją przyszłość. Piosenki będę pisać, powiedziała. A jak ona mówi, to dyskusji nie ma. Przyjęłam deklarację milczeniem pełnym poszanowania.
Siedzę przy trzeciej kawie i pytam. I jak tam, napisałaś coś?
Odpowiada, że tak. To ja do niej, pokaż. A ona, że ma na razie tylko dwa zdania. Nie szkodzi, mówię, pokaż. Pokazuje, a ja czytam:
„ Krople rosy spławiły deszcz,
Powiedz mamo, czy ty ciągle kochasz mnie?”.

Pytam więc, czy wątpi w moją miłość. Odpowiada, że nie, ale że smutne piosenki są lepsze, mówi. Okej, odpowiadam. A nie sądzisz, że „spławiły” to niezbyt fortunne określenie?, pytam delikatnie, nie chcąc ugasić młodego zapału. A dlaczego?, pyta Starsza, robiąc wielkie oczy. Bo wydaje mi się, że….to nie ma sensu, mówię. 

A czy wszystko musi mieć sens?, nokautuje mnie pytaniem-odpowiedzią.

No właśnie, musi?

                                                                         rys. Georgiana Chitac