28 października 2012

Kamieniami, Wysoki Sądzie, kamieniami...



Jestem niewinna Wysoki Sądzie. Tyle tylko mogę powiedzieć. 

Ja nic złego nie zrobiłam. Niczym nie zasłużyłam sobie na to, co mnie spotkało. To wielka niesprawiedliwość, proszę Wysokiego Sądu. 

Zostałam wrobiona. I przepraszam, że ręce mi się trzęsą, ale nerwy mnie ponoszą. Targają mną na przemian złość i obrzydzenie. Bo ja się brzydzę takimi sytuacjami. Ściska mi żołądek, nie nadążam połykać śliny i podnosi mi się. I mam ochotę rzygnąć. Kamieniami. Jak w tej scenie w Wojnie polsko-ruskiej. Zarzygać, zapaskudzić ich wszystkich, wytrzeć sobie chusteczką higieniczną o aromacie eukaliptusowym kąciki ust, poprawić spódnicę, odwrócić się i rozkosznie kręcąc tyłkiem…wyjść.

Bo, bo chodzi o to, że ktoś mnie kiedyś okłamał. Powiedział mi (albo napisał gdzieś, sama już nawet nie pamiętam), że jeżeli potraktuję kogoś życzliwie, to życzliwość ta wróci do mnie. Wróci we właściwym momencie i będzie pochodziła od osoby, po której bym się tego nie spodziewała. I tu kryje się problem. I tu popełniłam zbrodnię. Uwierzyłam i tkwiłam w swej naiwności. I przepraszam, że płaczę. Postaram się już nie płakać i przed Wysokim Sądem wszystko wyjaśnić. 

Bo ja, Wysoki Sądzie, już taka głupia jestem. Widocznie głupotą to trzeba nazwać. Ja po prostu przepuszczam ludzi w kolejce do kasy. Gdy stoję z koszykiem po brzegi wypełnionym, a niekiedy nawet i bardziej, to przepuszczam tych, co mają mniej. Myślę sobie wtedy, co mi tam. Mnie dwie minuty nie zbawią, a kogoś może tak. Tak to sobie wydedukowałam kiedyś w swej naiwnej główce. I robię tak. I radochę mi to daje, bo zawsze. Zaznaczam ZAWSZE wprawiam tym ludzi w konsternację. Z początku są zdziwieni, zaskoczeni, doszukują się podstępu, patrzą podejrzliwie, szukają ukrytej kamery. A tu nic. Spotykają się z bezinteresowną życzliwością. Taką zwykłą. I dziękują zawsze. Czasami nawet kilka razy. I uśmiechają się. Wyobraża to sobie Wysoki Sąd? Uśmiechają się.

Owego feralnego dnia, kiedy to popełniłam zbrodnię przeciwko kolejkowej ludzkości, naprawdę nie miałam złych zamiarów. Ja tylko jechałam po Starszą. Ze szkoły ją odebrać. Jechałam a na tylnym siedzeniu, skrzętnie zainstalowany w szary fotelik, wył Młodszy. Wybitnie upierdliwy tego dnia. Wył, a ja wiedziałam, że na swym wyjącym, małym dupsku ma ostatnia pieluchę. Wskoczę więc, myślę, po drodze do tego dużego marketu. Tego na A., Wysoki Sądzie. Wyskoczę po pieluchy i może po farbę do włosów jeszcze, bo mi się siwizna panoszyć zaczyna. Na głowie. I wiedziałam, że to szybko potrwa, bo farba to ta loreala w kolorze mroźny kasztan, Wysoki Sądzie. Żadnego wybierania. Mroźny kasztan, cokolwiek to znaczy.

I wchodzę, i koszyka nawet nie wzięłam, bo ja tak na szybko przecież. A w Młodszego jakby całe zło tego świata wstąpiło. Opowiadać tu teraz nie będę co wyczyniał, bo zabrzmiałoby to zapewnie nierealnie, ale zaręczam Wysoki Sądzie, że łatwo mi nie było. Z pieluchami pod pachą, farbą w odcieniu pożądanym i oczami dookoła głowy biegłam za Młodszym, który na swych półtorarocznych nóżkach prędkość osiągał rekordową. Biegłam za nim szukając jednocześnie „pustej” kasy, bo po Starszą przecież. Na próżno. 

I oto, Wysoki Sądzie, zaczęła do mnie machać. Ta, której w zasadzie nie znam. Ja do niej tylko czasami wpadam baterie słoneczne podładować. Za zeta dwadzieścia za minutę. Stąd ja znam. I machała do mnie tymi tipsami i uśmiechała się tymi wszystkimi warstwami makijażu i trzęsła żółtymi lokami. I machała i krzyczała do mnie wejdź-tu-przede-mnie-kochaniutka-śliczniutka-z-berbeciem-małym-ty.Wejdź-tu-przede-mnie-i-niczym-się-nie-przejmuj-ty. Wejdź-tu-kochaniutka-biedniutka-z-berbeciem-jak-żywe-srebro-bo-przecież-w-kolejce-nie-będziesz-stać-ty. Bo-ty-kochaniutka-tylko-dwie-rzeczy-masz-to-śmig-mig-pójdzie. A ja sobie wtedy pomyślałam, że to teraz los mi odpłaca za tę moją życzliwość kolejkową. Skorzystałam więc, Wysoki Sądzie. Rzucić się na szyję chciałam mej wybawczyni. Od dnia owego po dziś dzień uwielbiam ją za to, co dla mnie zrobiła. I skorzystałam, jak już mówiłam. Ale to, co potem się dziać zaczęło, to…Wysoki Sądzie… 

Ja nic złego nie zrobiłam… Przynajmniej tak mi się wydaje. 

Niewinna jestem. Przeze mnie tylko się dziewczynie oberwało. Mocno. Ja nie chciałam. Przecież wszystkim podziękowałam. Szczerze.

Odeszłam. Szybko. Czerwona, zgarbiona. Jakbym na barkach niosła chamstwo innych i żenadę sytuacji. I rzygać mi się chciało. 
Kamieniami.












17 października 2012

Piątek gnijącej dyni



Słyszałam o takich, którzy muszą mieć zawsze wyczesane frędzle przy dywanie. 
Podobno są i tacy, co nie podchodzą nawet do książki przez kogoś już przeczytanej. Nową, nietkniętą przez nikogo mieć muszą. Wtedy czytają, owszem. 
Pewna kobieta pranie zawiesza tylko na klamerkach w takim samym, lub zbliżonym kolorze. To mnie zawsze zastanawiało, bo nigdy nie spotkałam się z klamerkami w kolorze fioletowym lub pistacjowym. Nie wiem, jak sobie wtedy radzi. Ona. 
Pewien pan po przeczytaniu gazety od razu dokładnie ją prasuje. Musi, bo żona zmiętej nie przeczyta. A zazwyczaj chce. 
Wielu, sto sześćdziesiąt dziewięć razy poprawia przed snem prześcieradło. Bo nie zaśnie, jak tylko jakaś fałdka. Się napatoczy gdzieś pod łydką. Chociażby.
Są tacy, którzy się do swoich świrów przyznają i tacy, którzy nie.

Ja nie. Bo twierdzę z uporem maniaka, że świra prywatnego nie posiadam. Choć być może świr mój polega na tym, że uświadomić go sobie nie chcę. Prawdopodobnie mam świra, żyjąc w niezłomnym przekonaniu o braku jego posiadania.

Ale nie zawsze tak było. Przez ponad dwadzieścia lat żyłam w świętym przekonaniu, że jestem nienormalna. No może nie, że aż tak bardzo, ale jednak trochę. Szukając źródła (jak wtedy sądziłam) mej dysfunkcji wyobrażałam sobie, że genotyp mój gdzieś się poplątał. Że jakiś chromosom na lewą stronę się wywinął. Że jakiś fałd na mózgu jest zbyt płaski. Lub, że wtedy, gdy wiodłam szczęśliwe, prenatalne życie moja matka zażyła coś nielegalnego. I, że stąd wynika to. Bo innego wytłumaczenia na to nie miałam.

Czasami, w przypływie totalnej szczerości lub upojenia alkoholowego,  zdarzało mi się uprawiać swoisty coming out i przyznawałam się mojemu rozmówcy do umiejętności, którą posiadam. Rozmówca zazwyczaj robił dziwną minę i zmieniał temat na aktualną pogodę.
Takie i podobne doświadczenia sprawiły, że z czasem przyznawałam się coraz rzadziej a później już w ogóle. Było mi smutno, bo myślałam, że jestem klasycznie psychiczna. A dolegliwość miała to do siebie, że przypominała o sobie kilka razy dziennie.
Do dzisiaj tak jest.

Otóż chodzi o to, że od kiedy umiem pamiętać to pamiętam, że dni tygodnia widzę w kolorach. Jeżeli tylko usłyszę, że ktoś mówi środa momentalnie widzę kolor jasnobrązowy. Poniedziałek jest granatowy. A sobota biała, ale mgliście biała. Każdy z dni tygodnia ma inny kolor i nigdy kolory te nie zmieniły się. Od dzieciństwa. Najbardziej upierdliwe jest dla mnie to, że nie są to moje ulubione kolory. Ileż to razy zaciskałam powieki, usta, zęby, pięści, pośladki i mówiłam: piątek-chabrowy, piątek-chabrowy, piątek-chabrowy...i dupa. Piątek był, jest i prawdopodobnie pozostanie na zawsze w kolorze gnijącej dyni. 

Jako ponad trzydziestoletnia kobieta, zaczęłam zaprzyjaźniać się z szarym wtorkiem i pozostałymi sześcioma dniami w nie moich kolorach. Pogodziłam się z życiem w undergroundzie, przyrzekając sobie, że już nigdy nikomu się do swej przypadłości nie przyznam, bo w tym kraju nie za takie rzeczy ludzi już zamykali. A żółty to też nie mój ulubiony kolor. Szczególnie w postaci papierów.

I stało się to pewnej pomarańczowej niedzieli. Przeglądając zaległe gazety natknęłam się na artykuł o synestezji. To chyba było w DF. Wstrzymałam oddech, serce załomotało, oko zaszło bielmem. Ale tylko na chwilę. Bo później świat ujrzałam w innych kolorach. Innych niż te siedem towarzyszących mi przez całe życie. Bo okazało się, że jest nas trochę. No, może nie tak dużo, bo podobno około 4% populacji, ale sama nie jestem. Mało tego, te moje kolorowe dni to jednak łagodny przejaw dodatkowych połączeń w mózgu. Niektórzy widzą kolorowe litery, na przykład  ten tekst czytają w kolorach. Inni widzą w kolorach muzykę. W bardziej radykalnych przypadkach  dochodzą wrażenia dotykowe lub smakowe. A niekiedy usłyszenie danego słowa, czy natknięcie się na jakiś obraz może powodować nawet ból, czy łaskotanie, lub nagłe poczucie jakiegoś smaku w ustach.
Owej pomarańczowej niedzieli wyszłam z undergroundu. Co mi tam. Niech sobie myślą i mówią, co chcą. Tak mam. Ukrywać się nie mam zamiaru.

Kończę pisać, jutro szarobłękitny czwartek.
Życzę miłego piątku w kolorze gnijącej dyni.
Piszę to ja, Monika – najprawdopodobniej synestetyk.






11 października 2012

Nieuniknione



Wiedziała, że nadszedł ten dzień. 

Że nie da się już tego odwlekać w nieskończoność. Wiedziała, że dziś, że teraz musi chwycić życie za rogi i zmierzyć się z tym, czego uświadomić sobie tak bardzo nie chciała. Odwlekała.

Zrozumiała to patrząc na swoje dzieci. Biedne, blade twarzyczki z zaczerwienionymi oczkami i zasmarkanymi nosami patrzyły na nią błagalnie. Co ona sobie myślała? Co wyobrażała, głupia? Że trwać to będzie w nieskończoność? W wymarzoną przez nią wieczność? Była zła na siebie. Na to, że tak zaniedbała sytuację. Na to, że dopuściła do tego.  Że chciała uniknąć nieuniknionego.

Poszła do pomieszczenia, które wszyscy w rodzinie szumnie nazywali „gospodarczym”. Wiadomo: piec, pralka, deska do prasowania, zamrażarka, kilka niepotrzebnych nikomu klamotów, walające się na podłodze brudne ciuchy. Puste butelki, zawieszona gdzieś reklamówka z orzechami. Włoskimi. Jeszcze z zeszłego roku. Dzieci poszły za nią.

Potrzebowała kija. Idealnie nadawał się ten od miotły. Otworzyła właz i natychmiast wyskoczyły na nią schody. Takie rozkładane, spuszczane. Dzieci spojrzały wielkimi czerwonymi i załzawionymi oczami, a otwarte z zaciekawienia buzie mówiły bezdźwięczne jaaaaa i łaaaaał.
Weszła na chyboczące się schody, choć tak bardzo nie chciała. Się bała. Serce skąpane było w żalu, ale wiedziała, że musi to zrobić. Dla nich.  

Wchodziła stopień po stopniu, powoli. Z każdym drewnianym schodkiem, Młodszy coraz bardziej podskakiwał w tych czerwonych rajstopkach. Klaskał w małe rączki dając tym samym wyraz swojej ekscytacji. A smarki miał już na wysokości brody.  Starsza powiedziała tylko cicho mamo… A ona na to, że dobrze będzie, dobrze. Ja to dla was, dzieci.

Gdy dotarła na górę, tym samym kijem od miotły zapaliła zadziwiająco oddalony włącznik światła. Na poddaszu, o którego istnieniu rzadko sobie przypominała, poza niezliczoną ilością pajęczyn, zobaczyła stosy kartonów i worków. Kartonów z bardzo potrzebnymi rzeczami, które w rzeczywistości nikomu na nic nie były potrzebne. I wypchanych, nieprzezroczystych worków, które z racji swojej nieprzezroczystości stanowiły  tajemnicę. Same w sobie. 

Długo kontemplowała w zamyśleniu osobliwą zawartość poddasza, ale pełne zniecierpliwienia odgłosy dobiegające z dołu i zapewne instynkt macierzyński, pomogły wycelować wzrokiem w odpowiedni worek. Zrzuciła go więc z góry wprost pod załzawione oczy swoich dzieci.
Zeszła na dół.
Powoli.
Młodsze zapomniało o ekscytacji. Teraz górę wzięło zaciekawienie. Stanęło więc nieruchomo.
Starsza już wiedziała, o co chodzi.
A ona odklejała powoli taśmę klejącą zamocowaną wokół worka. I było jej żal. Że to już. Że to nieuniknione.

I zaczęła wyciągać z niego te czapki, szaliki, rękawiczki…





5 października 2012

Kogle mogle pana Google




Temat tak stary jak blogowanie. 
Czyli…nie wiem jak stary, ale z pewnością akuratny na rozpoczęcie weekendu z uśmiechem.

Siedzę przy stole. Światło ekranu komputera odbija się w mojej twarzy. Na twarzy mam, jakby to opisać. No dobra, głupią minę mam. Zapewne. Tak muszę wyglądać z boku: siedzi, w komputer się wgapia i minę ma kretyńską. Dłonią zakrywam usta rozdziawione, skłaniające się do parsknięcia śmiechem. Czytam, co napisane i nadziwić się nie mogę, bo.

Bo ja rozumiem, że szanowny Google roboty ma za grzywkę. Że dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dób w tygodniu, każdego miesiąca, przez rok cały, lata i dziesięciolecia. Bez urlopu na żądanie.  Ja rozumiem, że miliony miliardów kliknięć, a może i tryliony tysięcy. Ja rozumiem, że stoi i wymachuje lizakiem, niczym nowojorski policjant, na skrzyżowaniu bilionów wirtualnych dróg. Świga lizakiem, gwiżdże gwizdkiem i kieruje chętnych tam, dokąd chcą się dostać. Ale czasami mu się nie uda i zapędzi delikwenta w ślepy zaułek. Delikwent swoje w wyszukiwarkę wpisze i z ufnym, cielęcym wzrokiem czeka gdzie go pan Google wyśle…a tu niespodzianka. 

Wgapiam się więc czasami w te moje statystyki i nadziwić się nie mogę. Zastanawiam się, czy pan Google nie kwalifikuje na jakiś relaksujący wypad do Ciechocinka, czy gdzie by on tam chciał. Ja bym mu to sugerowała przynajmniej, bo.

Bo na stronę bloga czwarte życie skierował tych, którzy wpisali w wyszukiwarkę :



- jestem psychiczna nic mnie nie czeka
- grzęda dla kur
- chcę być na haju
- obraz martwa natura dwa czajniki
- al  pacino tańczy nago
- zesrała się i co
- jak skonstruować bombę
- jestem gruba i nudna
- fajna flaga
- sikanie po arbuzie
- justyna pochanke ploty
- napierdalać przyjaciela
- czy po kasztanach można mieć nudności
- mam gorąco w brzuchu co to znaczy
- bażanciarnia dla bażantów
- wymalowała się jak głupia
- 2012 grudzień koniec świata zasłonić ok.       
- chcę ukraść konia jak to zrobić
- odchudzające jajka na twardo
- rodzina mi utrudnia
- czy moje wymioty wynikają z biedy

Zapewniam, że takich kwiatków mogłabym tu wymienić więcej.
Tak więc, jeżeli tylko byście chcieli wiedzieć jak skonstruować bombę, lub jak ukraść konia – zapraszam do mnie. A może gdzieś tam, między tymi rewelacjami poczytacie przypadkiem o czymś innym.

Miłego weekendu ;-)