26 września 2012

Czy to już koniec?



Do cholery jasnej!

Przecież mam wszystko. 

Wszystko, co mi potrzebne w tej chwili.
Przede wszystkim mam chęć i tęsknotę. Chęć, bo chcę. Tęsknotę, bo tęsknię za napisaniem czegokolwiek. Bo lubię to. I to, co się dzieje po tym, gdy cokolwiek napiszę. Bo to jakiś mały korytarzyk w moim świecie. Mały, ciasny i czasami ciemny. Ale tu rządzę, tu o wszystkim decyduję tylko ja. O czym napiszę i w jaki sposób, decyduję. Nie tłumaczę się, nie muszę. Pierdolę. I lubię to. I tęsknię za tym napisaniem czegokolwiek. Od kilku dni tęsknię. Bo to przyjemność dla mnie, nie mus. Ja już się zmuszać do niczego nie lubię. Akurat tego, nie.

Mam komfort w postaciach wielu.
Postać pierwsza, to ilość tematów. Ilość zdarzeń dających temat. Jest ich. A gdyby nie było zdarzeń, to  przecież tematem może być nawet smażenie jajecznicy. Byleby dobrej. Dobre, znaczy się.

Postać druga komfortu, to w miarę względna chwilowa samotność. Bardzo przeze mnie pożądana w chwili, gdy chcę pisać. Młodszy śpi, Starsza coś kombinuje, ale na szczęście za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju. Mąż oddaje się cały ciałem, umysłem i ogólnym stanem ducha swojemu nowemu hobby. Podobno wróci późno. To dobrze. Bo chciałam napisać. Cokolwiek.

Mam posprzątane i wywietrzone. Zazwyczaj pozytywnie nastrajający i inspirujący półmrok dziś nie działa. Śpiewa mi Bono, a przygrywa mu B.B.King.  Mam dobrego drinka. Ulubionego wręcz. Gin z tonikiem sączę. I z cytryną.  Zapaliłam sobie nawet. Mentolem odurzyłam płuca. Nogi podkurczam pod kocem pachnącym dzisiejszym słońcem. Na kolanach okrytych kocem pachnącym, kołysze się mój netbook. Na klawiszach netbooka palce moich dłoni. Lekko obśrupany lakier na paznokciach. Zmyje się. Jutro. Wgapiam się jak głupia w obśrupania te, i nic. Bono już nie śpiewa. Teraz Tracy Chapman. Ładnie śpiewa. Zapomniałam o niej. Zapomniałam jak kiedyś ją lubiłam. Bardzo.  Trejsi Tapczan na nią mówiliśmy. Dzieciaki z nas były. 

Tracy śpiewa. Paznokcie obśrupane z palcami na klawiaturze. I nic.
A chciałabym. Bardzo. Bo lubię. Tak bardzo chciałabym coś napisać. Ale nie umiem. Nie potrafię jakoś. Wczoraj i dziś. 
Nie wiem jak to zrobić, by napisać. Coklowiek.
I jednego się boję.

Czy to już koniec?

                                                                                                        rys. Georgiana Chitac







17 września 2012

Kurz tak samo opada




Po dziewiętnastej już robi się szaro. 

W jakimś domu jakaś kobieta, lekko przygarbiona i rozpostartymi rękami wyglądająca niczym kwoka, próbuje zagarnąć wykąpane dzieciaki na kolację. Na stole stoją dwa talerzyki a na nich chleb z pasztetem. Pyta, czy chcą herbatę. Nie chcą. Ale jedno z dzieci na pasztet chce jeszcze pomidora, bo tak lubi. Kroi więc pomidora, czerwony miąższ wypływa z deski na kuchenny blat, a ona zastanawia się czy tę białą bluzkę do pracy prasować jeszcze dziś, czy może zdąży jutro rano. Na razie zapala dzieciom nad stołem lampę, bo już po dziewiętnastej. I robi się szaro.

Jej mąż odrywa wzrok od telewizora, w którym uderzająco asymetryczna twarz Justyny Pochanke wystająca z białej bluzki relacjonuje wydarzenia niesamowicie ważne dziś, ale już gówno warte jutro. Zanim wejdzie pod prysznic, przedzierając się przez porozrzucane na łazienkowych kafelkach ubrania dzieci, wyniesie jeszcze worek ze śmieciami. W worku gniecie się i gnije  historia ich życia z ostatnich dwóch dni. Na samym wierzchu leży flak po pasztetowej i skórki od pomidora. Resztki po obiedzie i resztki po przygotowywaniu obiadu. Kilka kartek z bazgrołami dzieci, zwiędłe kwiaty, stare rachunki, torebki po herbacie, kilka zużytych podpasek, miękka i pomarszczona ze starości marchew, trzy zgniecione puszki po piwie. Wyrzuca więc jakiś mąż śmieci, ale na chwilę zatrzymuje się przy bramie. Pooddychać.

W tym samym czasie w jakimś innym domu dzwoni telefon. Jakaś inna kobieta przykłada aparat do ucha i słyszy, że nie jest dobrze. Nie, że jest źle, ale dobrze nie jest. 

Gdy wyjeżdża samochodem z ulicy, jej wzrok ucieka w stronę oświetlonego okna jakiegoś domu. Wewnątrz, przy stole pod lampą dającą ciepłe światło, dwoje dzieci je kolację.  Obok płotu stoi jakiś mężczyzna, którego woła wychylająca się zza uchylonych drzwi wejściowych jakaś kobieta. Zapewne żona. 

Kobieta jadąca samochodem nie myśli o tym, że jej dzieci niewykąpane. Może też głodne. Myśli o tym, by dojechać szybko, bo przecież nie jest dobrze. Na miejscu najbardziej uderza ją to, że szpital nie śmierdzi jak szpital kiedyś. Współczesny szpital jest praktycznie bezzapachowy. Przynajmniej w „pierwszym kontakcie”. Na tle niebieskich ścian poczekalni izby przyjęć, twarze czekających na ratunek i tych czekających na wiadomość wyglądają jeszcze bardziej blado. Sinoszare twarze. Czerwone, mokre oczy skoncentrowane na jednym punkcie.  Z jednych bije zdrowaśmaryjo z innych kurwa mać. Przygnębiającą, upierdliwą ciszę, wydłużającą niemiłosiernie czas, przerywa jedynie bip bip bip docierające z innych pomieszczeń. Po ponad dwóch godzinach osoba w kitlu, którego biel kontrastuje z niebieskim kolorem ścian, radzi by już jechać. Że jest tu po to, by było dobrze. A jak będzie źle, to będzie dzwonić. 

Kobieta leży już w łóżku i nie może opanować dreszczy. Wcale nie z zimna. Jak jeszcze nigdy w życiu zaklina swój telefon, by przez najbliższe godziny nie zadzwonił. I przypomina sobie jak się modli do tego, o którym zapomniała.  
Telefon nie dzwoni. 

Po czasie, który trwa godzin kilkadziesiąt, ale dla niej jakby sto milionów godzin trwał, już nie zasypia w dreszczach. Myśli o tym, co zrobi jutro na obiad. I, że do ortodonty trzeba zadzwonić. Że mąż mógłby wynieść śmieci, myśli. Bo w tych śmieciach gnije historia ich życia z ostatnich stu milionów godzin. Myśli o tym, że jakkolwiek by było, cokolwiek by się zdarzyło  kurz tak samo będzie osiadał na półkach, z lodówki wołać będzie echo, a kwiaty będą więdły w doniczkach.

Myśli o tym wszystkim, a z łazienki dochodzą ją śmiechy kąpiących się dzieci. Czuje ulgę. Zapala lampę nad stołem, bo już po dziewiętnastej i robi się szaro. 

W tym samym czasie, w jakimś innym domu dzwoni telefon.

                                                                                                              rys. Georgiana Chitac





8 września 2012

Wspólny mianownik cz.II



- Bo wiesz, o co chodzi, nie? – głos w słuchawce zakończył swój długi wywód i nastała głośna cisza.
- Tak jasne, że wiem, o co chodzi. Będziemy. – odpowiedziałam z westchnieniem i kiepsko udawanym luzem, choć wcale nie wiedziałam o co chodzi. Nigdy nie wiem, gdy słyszę to zdanie wypowiadane przez moją mamę. Bo wiesz, o co chodzi, nie? To taki matczyny rodzaj perswazji. Wywieranie presji, stawianie pod murem i faktem dokonanym.  Tak, wiem, jasne, okej.
- Będzie miło…- głos w słuchawce próbował mnie przekonać do czegoś, co zostało już przecież ustalone.
- No będzie miło. Na pewno. Przecież mówię ci, że będziemy. Muszę kończyć, mały ryczy. – zakończyłam rozmowę patrząc na spokojnie śpiącego syna. A nagłe ściśnięcie żołądka zasygnalizowało rodzący się w mym ciele lęk.

Na zjazd rodzinny zorganizowany przez ciotkę, której się chciało, jechałam z poczuciem lęku. Bo wiadomo, że. Rodziny się nie wybiera, z rodziną jest różnie, czasami podobno z rodziną to najlepiej na zdjęciu. Jednych lubi się bardzo, innych w ogóle. Bo z jednymi jest się blisko, a z innymi gdzieś kontakty się zawieruszyły. Kurtyna milczenia zapadła nad jakimiś tematami. Mamy się lubić, lub w najgorszym przypadku tolerować, bo łączy nas jakiś gen, lub nawet kilka. Bo niektórzy oczy mają podobne, a inni w ogrodzie lubią robić. Podobno to po dziadku. Dwudniowe biesiadowanie udowodniło, że lęk może być bezpodstawny. Że grupa różnych ludzi, różnie żyjących, może znaleźć wspólny język. Być może tym wspólnym mianownikiem okazała się grupa genów. Tak minął weekend, podczas gdy. 

Na kolejną sobotę zaczęłam knuć misterny plan sproszenia do domu grupy przyjaciół. Takich, przy których to nie trzeba dbać o  formę, ramę i fason. Można się wyżalić, histerycznie śmiać, a w chwili upojenia alkoholowego bez oporu śpiewać rosyjskie ballady. I nikomu nie przeszkadza fakt, że ich w ogóle nie znasz i śpiewać nie potrafisz. Myliłam się.

- Bo wiesz, przyparła mnie do muru. Nie mogłem odmówić.- oznajmił mój zielono fioletowy  z emocji mąż, kiedy ja wchodząc do domu rzucałam siatki z zakupami.
 - Ale...że co? Do jakiego muru? Kto? – udawałam zainteresowanie wykładając do lodówki żółty ser, danonki i wędlinę. Drobiową.
- No sąsiadka. Że ognisko robią. Integrują ulicę, a przynajmniej tę część, w której my mieszkamy. I, że od czterech lat się migamy, więc nam w tym roku nie popuszczą. Nie odpuszczą. A argumentów odmowy nie dopuszczą.
- Ale jak to? Dlaczego? – mówię w rozpaczy nieomalże – Po co? Skoro nam tak dobrze. Że wystarczy uprzejme skinienie na dzień dobry, i krótka pogawędka o pogodzie wystarczy też. I o tym, że kurzą nam tu cholernie i okna często trzeba myć. To wystarczy przecież. Nie odczuwam potrzeby integracji. Jestem zintegrowana na swój sposób, przecież! – mówię, wywalam z siebie słowotokiem nieprzeciętnym zapominając o tym, że on przecież zielono fioletowy, bo myśli podobnie. Ale. 

Po zweryfikowaniu planów i dziesiątkach rozmów. Idziemy ramię w ramię na integrację ulicy, dzierżąc w dłoniach zapasy piwa i kiełbasek na ognisko. Idziemy. Ja niosę dodatkowo w sobie lęk i rozżalenie, bo przecież Harry Potter w telewizji i ze Starszą byłyśmy umówione. Na oglądanie. Tymczasem Starsza pilnuje śpiącego Młodszego, a rodzice idą. Rodzice idąc w zamyśle mają, że po piwku wysączą, kurtuazyjne wymiany zdań przeprowadzą i może nawet na końcówkę Harry’ego zdążą. A tu kolejne miłe rozczarowanie. Nikt nie przypuszcza, że Starsza o północy będzie musiała telefonicznie interweniować, by rozbawionych starych do chaty ściągnąć.  Bez niepotrzebnej nachalności, bez bawienia się w super znajomych, bez obietnic o dozgonnej sąsiedzkiej przyjaźni. Normalnie, luźno, fajnie. Cholernie różni, inni, a jednak rzuceni przez los pod wspólny adres. Połączeni przez wspólny mianownik.

By utrzymać prawo serii, w trzecią, kolejną z rzędu sobotę spotykam się z ludźmi, do których dokoptował mnie los. Drugiego września osiemdziesiątego piątego roku rozpoczęliśmy razem szkołę podstawową. Wielu z nas od czasu ukończenia szkoły nie widziała się. Znów odczuwam lęk. Ale przeżycia dwóch ostatnich sobót dają nadzieję by sądzić, że znów będzie udanie. 

Dzień później, w  niedzielę, tu gdzie mieszkam wielkie święto. Święto, jakie zdarza się tu raz na siedem lat. Nawet Gwiazda ma przyjechać. W powietrzu już czuć pełne oczekiwania napięcie. Przyjedzie rodzina, przyjadą znajomi i przyjaciele. Spotkamy zapewne sąsiadów.
Teraz ja będę wspólnym mianownikiem.

Będzie się działo.
Ale to już zupełnie inna historia.


6 września 2012

Wspólny mianownik



Gdy wypadnie z zęba plomba wiadomo, że w następnych najbliższych dniach wypadną kolejne dwie. Gdy w liście poleconym widnieje informacja o przekroczeniu prędkości i nałożeniu w związku z tym sześciu punktów to tak, jakby było ich osiemnaście. Kolejne listy polecone przyjdą jutro i za tydzień. Gdy biegnąc na ważne spotkanie złamiesz obcas, to za chwilę drugą nogą wdepniesz w jedyną na całym kontynencie kałużę, a dziesięć minut później na nowy, drogi i wymarzony żakiecik nasra ci ptak. Gdy wyglądasz fatalnie i nie nadajesz się do pokazania komukolwiek, a wyjść jednak musisz,  to na bank spotkasz swojego byłego, zajebiście wyglądającą byłą miłość obecnego a na końcu zajebiście wyglądającą byłą przyjaciółkę z twoim byłym. Innym byłym. Tak działa prawo serii.

Jeżeli trafi się choćby czwórkę w totolotka, można mieć pewność, że w ciągu najbliższych pięciu lat nie trafi się nawet dwójki. Jeżeli nieznajomy, wyglądający jak wyjęty z katalogu mężczyzna postawi ci w knajpie drinka i komplementuje twój wygląd napawaj się chwilą, bo taka sytuacja nie powtórzy się przez następnych dziesięć lat. Jeżeli twoje dziecko budzi się z uśmiechem, przez cały dzień zachowuje bez zarzutu, a o godzinie dziewiętnastej samo chętnie idzie spać zapamiętaj na zawsze ten dzień, bo taka sytuacja już się na pewno się nie powtórzy. Nigdy. Są sytuacje, gdy prawo serii nie działa. 

U mnie ostatnio zadziałało.

Wzięło, chwyciło za ramiona i zdecydowanym ruchem wstawiło w ciąg wydarzeń, w których z definicji swojego istnienia wcale nie chciałam uczestniczyć. Nie, bo nie. Nie, bo mówiłam już wiele razy, że ja już tego nie potrzebuję. Że bluesa nie czuję. Że mi to zwyczajnie niepotrzebne. A jednak. 

Ale od początku.

Wszystko zaczęło się od pewnego telefonu…
cdn.