7 maja 2012

Rentgen


Sklep jak sklep. Ni to duży, ni mały. Akuratny. Taki ściśle obliczony, wymierzony i uszyty na miarę i potrzeby małomiasteczkowej klienteli.
Na tyle duży, by regały się pomieściły, a na nich produkty potrzebne bardzo i te inne - nie tak bardzo. Jakieś orientalne wiktuały, na przykład. Na tyle duży, że z koszykiem się chodzi. Slalomem. Na tyle duży sklep ten, że radio własne ma. Słyszałam.
A jednak na tyle mały, że kasy raptem dwie.  Obie czynne. Otwarte. Frontem do klienta, który z koszykiem, slalomem, szlaki wytyczone przez regały wydeptuje.  

Do jednej z kas podchodzi blondynka. Na oko trzydziestoletnia, przystojna. Zwiewna sukienka z dekoltem, ślady pierwszej w tym roku opalenizny. Wykładając zakupy na taśmę, nieustanne poprawia sobie okulary przeciwsłoneczne, które z włosów zsuwają się na nos. Teraz zupełnie niepotrzebnie. Masło, okulary, gazeta, okulary, jajek sześć, okulary, papryka czerwona, okulary. Pik, pik, pik. W ferworze wykładania, poprawiania, pakowania nie zauważa stojącej przy drugiej z kas, brunetki. Jest niższa, przysadzista. Kiedy wykłada na taśmę brykiet do grilla i marynatę staropolską, w oczy rzucają się paznokcie pokryte kolorem niebieskim. Nagle, gdzieś ponad kasami kobiety spotykają się wzrokiem, a z ich wyszczerzonych w automatycznym uśmiechu ust wydobywa się zgrane, chóralne czeeeść.
 
Kiedy blondyna skoncentrowana jest na podtrzymaniu spadających okularów i spakowaniu włoszczyzny oraz jajek sześciu, bruneta bezlitośnie skanuje ją wzrokiem. W tym momencie brykiet i marynata przestają się liczyć. Czarnymi, bystrymi ślipkami rejestruje w blondynie każdą zmianę, jaka mogła zaistnieć od czasu ich ostatniego, spontanicznego spotkania w cukierni. Ocenia stan i jakość zarówno sukienki, jak i opalenizny. Widzi trzy nowe siwe włosy, i że kolczyki ciągle te same. Na koniec stwierdza, że karmienie dzieci pozostawiło swój ślad na niegdyś imponującym blondynim dekolcie. I, że już nie powinna go tak odkrywać.  I do tego opalać. 

Ale kiedy brunecie przychodzi szukać w czeluściach portfela siedemdziesięciu trzech groszy, szczęśliwie spakowana blondyna ujarzmiając swe okulary ma czas, by stwierdzić, że: brunetce przydałaby się świeża farba na włosy  (może już nie granatowa czerń), pociążowej oponki nie zdołała się pozbyć (a jej córka ma już chyba ze dwa lata), a to niebieskie coś na dłoniach jest ohydne. Traktuje swoim chłodnym, przenikliwym spojrzeniem przysadzistą postać brunety i przypomina sobie, że kiedyś to ona miała styl. Przyznać musi. Ale zapuściła się zwyczajnie i teraz to już jej niczego nie zazdrości. Phi.

Obserwuję to z bezpiecznej pozycji. Nie widzą mnie, nie oberwę rykoszetem. Stoję przy regale, szukając jakiegoś produktu. Być może o charakterze orientalnym. Nie pamiętam. Szukam, wybieram i pod nosem podśmiewam się z podejrzanej sytuacji. Ach, ta babska natura. Takie to niskie, głupie, może nawet żałosne. Szkoda gadać. Lepiej zapomnieć.

Podchodzę do kasy. Obie puste. Śladu po poprzednich klientkach nie ma. Jedynie czuć trochę perfumy tej brunetki. Płacę i wychodzę. Wtedy drzwi rozsuwają się, a do klepu wchodzi ona. Mijamy się, wymieniając automatycznym uśmiechem i nie mniej machinalnym czeeeść. Idę dalej, czując na plecach jej wzrok. Cholera! Dorwała mnie. A tak szybko szłam.

Ale sweterek to miała nieco sfatygowany.
Widziałam.



                                                      aut. Georgiana Chitac

2 komentarze: