Przejdź do głównej zawartości

Posty

TAKA kobieta

Że to zmora życiowa, takie imię, mówiła. Oj nie lubiła go. Bardzo. Ale się śmiała. Przyzwyczaiła się, mówiła. Bo cóż miała zrobić. Taki los.  Lubiłam tę historię, choć nie wiem ile w tym prawdy. O  tym jak to się stało. Że podobno miała mieć na imię inaczej, ale ojciec po jej narodzinach przez dwa dni pił ze swoim przyjacielem - kompanem od życia i szklanki. I po tym jak pił, czy nawet w trakcie, do urzędu poszedł i kazał wpisać w akta imię swej niedawno narodzonej córki. Mieczysława. Na cześć swojego przyjaciela - kompana od życia i szklanki.  Śmiała się zawsze, gdy to opowiadała. A opowiadając sączyła martini z lodem w oparach dymu mentolowego. Śmiała się bardzo choć imienia nie lubiła. Że to zmora życiowa i tylko problemy z nim są. Że ludzie nie wierzą, że mylą, że w urzędach problemy. Bo to imię nie dla TAKIEJ kobiety. Pięknej, eleganckiej, wyjątkowej. Z tych co robią wrażenie. Wymyśliła więc sobie młoda, piękna i soczysta Mieczysława, że wszyst...
Najnowsze posty

Raj

Tak to sobie wyobrażam. W filmach (brytyjskich na przykład) jest taki motyw: bohater wraca do domu po długiej nieobecności, otwiera drzwi wejściowe i jego oczom ukazuje się stosik listów wszelkiej maści wrzucanych pod jego nieobecność przez taką szczelinę w drzwiach. Wymowne to dość. Bohatera brak, ale ten ów stosik daje gwarancję, że życie tu na miejscu turlało się jednak po swojemu. Gorzej, gdy tych listów nie ma. Ich brak jest również wymowny. Nawet bardziej. Tak to sobie wyobrażam. Przekręciła w zamku klucz od prawie pięciu lat nieużywany, a otwierając drzwi napotkała lekki opór. Gdy zapaliła światło w ciemnym korytarzu jej oczom ukazała się sterta przesyłek. W ogóle jej to nie zdziwiło. Omiotła wzrokiem wdzięczny kopczyk makulatury. Pomiędzy listami, ulotkami, katalogami z Ikea z ostatnich pięciu lat i zaproszeniami na kolejne badania wdzięczyły się kolorowe widokówki. Weszła do pokoju, zdjęła buty i odruchowo zaczęła rozmasowywać bolące łydki. Rozsunęła zasłony i rozejrza...

A jednak tak.

Cholera! Nigdy, nigdy, przenigdy! Dlaczego nigdy nie mogę tu zaparkować? Dlaczego nie mogę? Cholera by to wzięła. I jak ja będę w tym stanie paradować? Cholera, jak ja wyglądam? Z ogrodu taka, prosto. Z liściem we włosach i mrówkami w trampkach. Jest! Jest miejsce. Daleko, ale jest. Idę, podbiegam, biegnę. Żadna mrówka tego nie przeżyje, liść spada. Na chodnik pachnący świeżym deszczem upada. Idę, podbiegam, biegnę. Co chwilę sprawdzam zawartość kieszeni. Prawej.  Jestem! Otwarte! Półmrok, wewnątrz zapach deszczu, po którym już śladu nie ma. Dzień dobry, mówię. Wychodzi z zaplecza. Niski, zgarbiony, wyciszony. Jakby z epoki jakiejś innej, zapomnianej. On nie mówi nic. Wyczekująco patrzy. Podaję mu zawartość kieszeni i mówię. Szybko, chaotycznie mówię. Że nie wiem jak, ale spadł. Zsunął się zwyczajnie z ręki. Nie wiem, może zapięcie się zepsuło. Ale spadł. I nie działa. I, że przestał działać o ósmej jedenaście, i że bardzo, ale to bardzo go proszę. On nie mówi nic. S...

Koniecznie gumowe

Po rękawice jechać trzeba. Jechać muszę. Bez rękawiczek sobie nie poradzę. Trudno.  Bez rękawiczek się poranię, pokaleczę. Paznokcie pozdzieram, linie papilarne pościeram. Zadziory będę mieć, a chemia zeżre mi skórę na dłoniach. Tego nie chcę. Po rękawiczki jechać muszę. Gumowe takie. A pracy dużo będzie. Zakurzyło się, zarosło. Pajęczyny wszędzie i lebioda po pas. Brudne wszystko i zaniedbane. Jakby od dwustu czterdziestu siedmiu lat nikt nie zaglądał. Tynki pękają, deski na podłogach spróchniały, żyrandol dynda na jednym kablu. Co dwie i pół minuty z kabla iskra ucieka. W wyjącej lodówce spleśniały pomidor. A w zasadzie pół. Z kaloryfera woda kapu kap...kap...kap...  Roboty, roboty, roboty po pas. Po pachy. Za grzywkę. Po dach. Po rękawiczki jechać muszę. Gumowe takie. Posprzątam. Odkurzę. Przewietrzę. Pościeram, zmyję, zetrę, wyremontuję. Padnę na twarz. Powstanę i kwiaty zasadzę. Podleję. Chleb upiekę i ciasto z truskawkami. Ugoszczę. Wódki poleję. Us...

Poza tonacją

Szary chodnik przyklejony do szarej ulicy. Na szarym chodniku nierównomiernie rozłożone szare błoto.  Pod szarym błotem moszczą się zapomniane psie gówna. Szare błoto i kawałki tego psiego ladują na butach przechodniów. Większość butów miała kiedyś kolor czarny, ale teraz błoto zmieszane z solą drogową spłukuje szlachetną lub skóropodobną czerń i przepędza ją w nicość.  Przechodnie obuci są z kolorów wyzuci. Czarne kurtki, szare spodnie. Bure czapki i szaliki. Czasami rajstopy przemką w jakimś fiolecie mącąc ogólną szarość. Mieszcząc się jednakże w tonacji zimnej. I zimowej. W czarnych kurtkach i rajstopach fioletowych, ludzie o twarzach szarych. W głowach szare myśli i nikłe nadzieje. Szary strach o jutro i szare wspomnienia. Pod półprzymkniętymi powiekami przechodniów szare oczy skupione na czubkach szarych butów przedzierających sie przez szare błoto. To rozłożone na szarym chodniku. Tę miejską paletę szarości uzupełnia szare, ciężkie, zimowe niebo. W tym wsz...

Za szkarłatną kurtyną

Jak za szkarłatną kurtyną. Ciężką, grubą, brudną.  Przesiąkniętą smrodami i tonami kurzu, jakby ktoś ową storą starł brud z ostatnich lat i powiesił ją z powrotem. I nie wywiesił był ten ktoś tabliczki z ostrzeżeniem: " nie ruszaj, bo mocno się zakurzy ". Wokół. A jednak ktoś trąca. Chcący, niechcący, a może potrzebujący. Kurz miesza się z listopadową mgłą. Zlewa się z gnijącym błotem. Na każde hasło "co słychać?" , odzew "jest dobrze", "będzie dobrze" mówione bez patrzenia w oczy. Zesztywniałe usta i drżące dłonie natychmiast zdradzają nieudolnie skrywane kłamstwo. Udaję, że nie widzę. Że wierzę. Jak za szkarłatną kurtyną mijają, mielą się dni i tygodnie. Istny dance macabre w rytmie kiepskiej psychodelii. Tańczę posłusznie chocholi taniec. Dla dobra wokół, dla dobra ogółu. Dla dobra swojego osobistego. Wybieram, filtruję, oddzielam informacje złe od gorszych. Pozytywy znikają niezauważone w mieszaninie kurzu i mgły. Dobre min...

Człowiek, który mnie nie zna

Powiedział mi, że według niego "jestem niegodna" Powiedział mi również, że według niego "się nie nadaję". Powiedział także, że coś tam o mnie "źle świadczy". Powiedział tak o mnie człowiek, który mnie nie zna. Który widział mnie na oczy pierwszy raz, tak jak ja jego. Człowiek, który mnie nie zna musiał wyrazić zgodę pisemną na to, by dwie parafie dalej moje dziecko dopuszczone zostało do przyjęcia pierwszej komunii. Ten sam człowiek musiał wyrazić drugą zgodę bym mogła dostąpić zaszczytu bycia chrzestną mojego bratanka. Jeden człowiek, który mnie nie zna musiał wyrazic dwie zgody pisemne, bo inny człowiek, który mnie nie zna zażyczył sobie zgód owych. Dwaj ludzie, którzy mnie nie znają, a już zupełnie nie orientują się w  skali etyki, moralności i religijności jakimi dysponuję w życiu codziennym, w niedziele i święta, ci dwaj ludzie uwięzili mnie w kleszczach biurokracji kościelnej. Gdy prosiłam człowieka, który mnie nie zna o dwie zgody pis...