Przejdź do głównej zawartości

Rzymski maraton

Niemoc mnie ogarnęła.
Niemoc wszelaka.

Całościowa. Dogłębna. Zdrowotna. Życiowa. Blogowa. Zachowuję się, postępuję jak robot. Pozwalam sobie wykonywać jedynie podstawowe czynności, a i tak działam machinalnie. Pusta głowa. Weny brak. Boli mnie ciało, bolą mnie wnętrzności. Ziewam, śpię na stojąco. Wiosna, słońce świeci, futerkowce się budzą a ja mam ochotę wtopić się w jakąś świeżo opuszczoną gawrę. Odchorowuję. Ewidentnie.

A to wszystko za sprawą jednego wyjazdu. 

Czasami tak się uda, że dzięki kilkunastu zbiegom okoliczności, kilkudziesięciu logistycznym posunięciom i opatrzności boskiej, uda się wyjechać. Wyjechać bez dzieci. Wyjechać daleko stąd. Do innego, obcego kraju na przykład. Tak na dwa, góra trzy dni.

Wpada więc człowiek w euforię i wariactwo równocześnie. Traci zdrowe zmysły, zdrowy rozsądek, racjonalne podejście. Bo jest radość zwyczajna. Bo przez chwilę może być tak jak kiedyś. Wakacje od życia sobie zrobi, akumulatory podładuje.  I tu pojawia się gonitwa myśli: co zabrać, w co się spakować, co zwiedzić, czy wypocznę, ile wchłonę,  ile wziąć pieniędzy. Co zrobić, jak to zrobić, by czas tam rozciągnąć.  Przewodniki, mapy, rozmówki. Pogoda taka-siaka. Loty, przeloty, noclegi. Zorganizować opiekę nad dziećmi. Jeszcze tylko pranie, sprzątanie, przygotowanie, pakowanie.   Już w chwili wyjazdu jest kiepsko, a co dalej. Trochę już oddechu brakuje, siły opuszczają. Ale dalej, ciśniemy. Ahoj przygodo. Wszystko co najlepsze, dopiero przed nami.

Start! Na miejscu biegiem, truchtem wszystko. Z obłędem w oczach skanuję wzrokiem te wspaniałości. W jednej ręce przewodnik, w drugiej aparat, w trzeciej lód włoski, w czwartej torba. Wyglądam jak hinduska bogini. Bo trzeba zobaczyć, bo trzeba wchłonąć i wmówić sobie, że to przecież relaks jest. I jeszcze zjeść coś by trzeba, ale czasu szkoda, więc tylko  tak w rękę coś chwycić. Tę piątą. Gdzie jakiś tojtoj? Szybko, biegiem, czasu nie ma. Stopy bolą,  parzą. Bąble. Dłonie puchną od wysiłku.  Wszystkie dłonie. Fotka, uśmiech, luźna poza. Napić się trzeba. Gdzie ta szósta ręka? W kieszeni. A to nawet nie połowa planu wykonana.  Biegiem, biegiem, biegiem. Koloseum,  Forum Romanum, Plac Wenecki, Fontanna di Trevi, Schody Hiszpańskie, Bazylika Św. Piotra. Gdzie ten cholerny tojtoj? Wysiadam na dwudziestym siódmym kilometrze. Ale dalej, szybciej. Telefon kontrolny odnośnie stanu ogólnego mych latorośli w ręce siódmej. Dziwnie się czuję, nieswojo, bo ubrana jestem chyba niestosownie. Ci obok cali w lajkrach, profesjonalni się wydają. I chyba czasami pod prąd biegnę.* Ale co tam, biegiem dalej. Ważny jest wynik. Jazda bez trzymanki. Siły rozłożyć. Oddychać, oddychać. Kolejny punkt odhaczyć, zaliczyć. Oddychać… Meta! Padam. 

Ale szybko wstaję, bo przede mną, w nagrodę część rozrywkowa. Degustowanie włoskich trunków i chłonięcie tutejszej atmosfery również wymaga  niebywałej kondycji. Może nawet większej.
Noc koszmarna. Pamiątką z weekendu jest kac przywieziony z ziemi włoskiej do Polski. Samolot. Turbulencje w głowie i w żołądku. Jesteśmy wymięci, wymęczeni, obolali. Ale cali i znów wbrew zdrowemu rozsądkowi, bardzo, ale to bardzo zadowoleni.
Pięknie, ale za dużo. Za dużo wszystkiego. Nie da się skondensować dwóch tygodni w trzy dni. Teraz już będę wiedziała. W końcu podróże kształcą. Bo skoro widziałam wiosnę w Rzymie, to może uda się zobaczyć jesień w Paryżu...?


 
                                                                                     aut. Georgiana Chitac
*podczas niedzielnego zwiedzania Rzymu, zupełnie przypadkowo, byliśmy świadkami 18 edycji Maratonu ACEA. Rzymski maraton ciągnie się ulicami Wiecznego Miasta wzdłuż licznych -  500  cudów,  jakie powstały na przestrzeni wieków. Dlatego też, kilkakrotnie przecinając szlak biegaczy, siłą rzeczy stawaliśmy się nielegalnymi i chwilowymi uczestnikami maratonu.

Komentarze

  1. zazdroszczę wrażeń i gratuluję kondycji:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, ale chyba z tą kondycja nie jest tak dobrze, skoro dziś mija piąty dzień od powrotu a ja wciąż nie mogę dojść do siebie:-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Byle do deseru

Byle do piątku . Tak nazywa się audycja w komercyjnej stacji radiowej. W tej samej stacji i wielu innych pierwszego stycznia informują, że do końca roku pozostały jeszcze 364 dni. I tak dni, tygodnie, miesiące mijają. Lata znikają. Byle do wiosny. Byle do wypłaty. Do imienin wuja Henia. Do świąt, do wizyty u fryzjera. Do następnego losowania totolotka, do wieczora. Do końca dnia w pracy. Do porodu. Byle do premiery. Byle do odebrania wyników od lekarza. Byle do końca odwyku, czy chemioterapii. Byle do piątku, poniedziałku, wtorku, weekendu. Z powodów wiadomo i nie wiadomo jakich. Byle do końca. Byle do początku, aby od początku. Byle do. Jak pies ganiający w kółko za swoim ogonem. Byle do. Jakby nagle świat miałby się do góry nogami wywrócić. Byle do. Jakby nagle miały otworzyć się drzwi do raju. Byle do. Jakby zmienić się miało niezmienne. Byle do. I tak nieustannie odhaczając i czekając. Nie jak Bond. Który wszystko tak, jakby świat miał się jutro skończyć . On wszystko ...

Człowiek, który mnie nie zna

Powiedział mi, że według niego "jestem niegodna" Powiedział mi również, że według niego "się nie nadaję". Powiedział także, że coś tam o mnie "źle świadczy". Powiedział tak o mnie człowiek, który mnie nie zna. Który widział mnie na oczy pierwszy raz, tak jak ja jego. Człowiek, który mnie nie zna musiał wyrazić zgodę pisemną na to, by dwie parafie dalej moje dziecko dopuszczone zostało do przyjęcia pierwszej komunii. Ten sam człowiek musiał wyrazić drugą zgodę bym mogła dostąpić zaszczytu bycia chrzestną mojego bratanka. Jeden człowiek, który mnie nie zna musiał wyrazic dwie zgody pisemne, bo inny człowiek, który mnie nie zna zażyczył sobie zgód owych. Dwaj ludzie, którzy mnie nie znają, a już zupełnie nie orientują się w  skali etyki, moralności i religijności jakimi dysponuję w życiu codziennym, w niedziele i święta, ci dwaj ludzie uwięzili mnie w kleszczach biurokracji kościelnej. Gdy prosiłam człowieka, który mnie nie zna o dwie zgody pis...

Targowisko próżności

Dzieckiem był am, obiektywnie na to patrząc, zdolnym. Nie da się ukryć. Dzi ewczynka taka ze mnie była, co to się uczy ć nie musi, a i tak ciągle w przedzie. Obce mi było zakuwanie. Do zerówki szłam z umiejętnością płynnego czytania, a rodzice nie wiedzieli nawet kiedy literek się nauczyłam. Prawdopodobnie byłam pacholęciem, w którym pokłada się nadziej e . Wyszło jak wyszło , czyli zupełnie zwyczajnie, ale nie o tym dzisia j.  Szłam jak burza. We wszystkim . A le zdecydowanie wyróżniałam się zdolnościami manualn ymi . Mniej więcej w  piątej klasie moje wy jątkowe zdolności plastyczne zauważył jeden z nau czycieli. Taki z tych, Którym Się Chce. Ponieważ od zawsze przejawiałam głęboką niechęć do uczestnictwa w jakichkolwiek konkursach, nie dawałam sie namówić także i na plastyczne. Mimo, że malowanie przychodziło mi z niebywałą łatwością. Patrząc na to z perspektywy czasu wiem , że był y to prace odważne i dojrzałe jak na dwunasto-trzynastoletnie dziecko.   N...