13 czerwca 2012

Kreacja

Sam o sobie twierdzi, że jest zwykłym grajkiem. Żadnym tam artystą. Że owszem, że umie, że potrafi, ale na artyzm się nie sili. Nie wierzę. Moje nozdrza, moje zmysły węszą w tym kokieterię. 

Dla mnie artystą jest niewątpliwie. Przecież śpiewa, tańczy, recytuje. Komponuje, koncertuje, prowokuje. 

Przez wielu uwielbiany, bo ten akcent, ta ekspresja, ta twórczość inna, alternatywna. Bo czapeczka a pod czapeczką śmieszna grzyweczka. Bo zabawny, rozkoszny, rubaszny i tak pociesznie mówi.  A do tego to imię. Taki esio. Nasz kolesio.

Przez równie wielu krytykowany, bo ten akcent, ta ekspresja, ta twórczość inna, niby alternatywna a popem zwykłym jedzie. Bo pod głupią czapką idiotyczną grzywkę chowa. Bo klaun, pajac, błazen, którego nikt zrozumieć nie potrafi. Bo polszczyznę kaleczy a wręcz kiereszuje. A do tego to imię. Taki esio. Pieprzony sresio. 

Wśród pierwszych i drugich są tacy, którzy nawet pytę zakupili. Być może i wszystkie trzy. Niektórzy ponieśli trud związany ze ściągnięciem kilku pików muzycznych i w ten sposób zapoznają się z twórczością owego. W radiu go raczej nie uświadczysz.  No chyba, że w tym „trzecim”, czasami. Ale dał się poznać szerokiej, że tak powiem, publiczności występując jako juror w popularnym programie typu talent show

Ogromne studio nagrań z liczną widownią. Światła lamp, mikrofony, mikroporty i promptery. Pełna reżyserka z aplauzem i łzą na zawołanie. W domach przed telewizorami pięć milionów widzów, a on zza stołu jurorskiego dozuje silną dawkę swojej osobowości. Widzę nie artystę, lecz celebrytę czującego się w tym plastikowym, szołbiznesowym świecie jak ryba w wodzie. Hollywoodzki uśmiech, piękne kobiety i pozowanie do zdjęć, które za chwilę okraszą plotkarskie portale. Mój artysta jest otoczonym przez tłum showmanem wykreowanym według szczegółowej instrukcji licencji programu. Odnoszę wrażenie, że nawet jąka się w rytm scenariusza.

Miejsce ładne, modne może nawet snobistyczne. Ludzie ładni, modni może nawet sympatyczni. Sala niewielka, bez reflektorów i prowadzących. Nie ma sceny. Znany z telewizora celebryta przeobraża się w artystę. Stoi wśród nas. Przed kameralną, ledwie stuosobową publicznością dwoi się i troi snując opowieści z życia artysty-grajka. Historie okrasza średnią, ale jednak satysfakcjonującą dawką muzyki. W swoim klimatycznym, autorskim występie tworzy atmosferę zarówno do śmiechu, jak i refleksji. Na jego żarty i chwilami skomplikowane, nie do końca jasne myśli, większość reaguje śmiechem. Robi z siebie pajaca, a ja czuję jak spod kolejnej anegdoty smutek autora wybija się potworny. Spomiędzy kolejnych wypowiedzi prześwituje samotność. Po występie zdjęcia a’la miś zakopiański, kilka autografów, krótka wymiana zdań z fanami, kumpelskie poklepywania. Uśmiechy już jakby inne. Kolejna kreacja. 

Zbliża się północ. Widzę go, gdy siedzi  przy restauracyjnym stoliku niespiesznie konsumując późną kolację. Sam. Nie potrafię dostrzec czy wpatruje się w ciemność za oknem czy w odbicie własnej twarzy w szybie, które w przytłumionym świetle jest tak bardzo wyraźne. Bez błysków fleszy i tłumu ludzi wokół siebie wydaje się być taki inny. Niż celebryta, niż kameralny artysta. Ma w sobie coś, co przyciąga, co sprawia, że patrzę na niego ze zdziwieniem, zaskoczeniem. Być może teraz jest prawdziwy. I przez chwilę waham się, czy nie podejść, nie pogadać. Zwyczajnie, tak jak zwyczajnie podchodzi się do znajomego, by wymienić kilka zdań.

Ale nie mam odwagi. 
Nie boję się celebryty z telewizji, ani artysty ze sceny.
Po prostu nie mam odwagi wymuszać na nim kolejnej kreacji.

2 komentarze:

  1. Nie mniej jednak:) cały czas myślę o Czesiu:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeżeli myślenie o Czesiu nie koliduje z zakoowaniem, to na zdrowie! ;-)

    OdpowiedzUsuń